*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 31 stycznia 2016

Styczniowe podsumowanie na kolorowo :)

Postanowiłam podzielić się z Wami moją radosną twórczością :) Tak wyglądał miesiąc styczeń w moim kalendarzu:






Jak widać, czasami miałam więcej czasu i chęci na kolorowanie, innym razem mi tego brakowało, ale mam plan, żeby jeszcze to nadrobić i dokończyć :) Obrazek ze smokiem pomagał mi kolorować Wiking, choć na zdjęciu nie jest to aż tak widoczne :) A te guziki poniżej są ze strony początkowej, koloruję je więc stopniowo.

To sobie znalazłam rozrywkę nie? :P Coś w tym jest takiego, że wciąga, chociaż oczywiście na co dzień nie mogę poświęcić za wiele swojego wolnego czasu (w ilościach znikomych). Koloruję bez większego pomysłu, ot tak pod wpływem chwili. Czasami muszę rezygnować z jakiegoś koloru, bo Wiking stwierdza, że akurat potrzebna mu właśnie ta kredka, którą trzymam w ręce :D Nie będę taka, ustępuję mu.

A tak poza tym - styczeń minął w tempie ekspresowym! Generalnie był to miesiąc całkiem dla mnie udany. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby nasze życie toczyło się tak dalej. Okazało się, że było łatwiej pod względem emocjonalnym niż się spodziewałam. I w ogóle chyba te rewolucyjne zmiany przyszły nam łatwiej, niż myślałam, chociaż nie powiem, że tak zupełnie bezboleśnie. Po prostu je zaakceptowaliśmy i staramy się dopasować do nowej rzeczywistości, i w miarę potrzeby naginać ją do siebie.
Przed rozpoczęciem pracy udało mi się zamknąć projekt "porządki generalne" w domu, co mnie bardzo cieszy, bo lepiej mi się teraz żyje ze świadomością, że wszystko jest na swoim miejscu. Przeczytałam w styczniu cztery książki (a że książka książce nierówna dodam, że łącznie było to 1884 strony). Zaliczyliśmy już odwiedziny moich rodziców, wujka, dziadka i siostry - i sama się zastanawiam, ile wobec tego mieliśmy weekendów, skoro były też takie, które bardzo przyjemnie spędziliśmy we własnym sosie. Mam wrażenie, jakby się rozmnożyły :D 
W pracy poznałam mnóstwo osób i powoli wdrażam się w swoje obowiązki. Liczę na to, że będzie ich przybywało, że stopniowo będę sobie wszystko organizować i za jakiś czas okaże się, że jestem niezastąpiona :)
W domu z kolei osiągnęliśmy względną harmonię. Spędzam teraz mniej czasu z Wikingiem, ale przyznam, że mam wrażenie, że jest on bardziej wartościowy. Po prostu w tych momentach, które mamy dla siebie skupiam się w 100% na Wikusiu - bawię się z nim, wygłupiam, przytulam. Nie myślę o tym, że coś jeszcze muszę zrobić albo że mam ochotę na coś innego, bo to jest chwila, którą chcę spędzić z dzieckiem. Okazuje się więc, że wszystko może mieć dobre strony.
I nawet blogowo wyszło dużo lepiej niż się spodziewałam, bo myślałam, że będę zmuszona zamilknąć, a tymczasem okazuje się, że pisanie idzie mi nadal całkiem nieźle. Prawdę powiedziawszy mam wrażenie, jakby to spora część blogosfery wyszła z domu i rozpoczęła teraz pracę, bo jakoś tak cicho jest u wielu z Was a i u mnie ruch zdecydowanie się zmniejszył. Najbardziej zauważalny jest brak niegdyś zawsze obecnych. Czasami zastanawiam się, gdzie się podziałyście :) Codziennie w pracy przy śniadaniu albo w przerwie obiadowej zaglądam do Was za pośrednictwem telefonu i nie mam co czytać! Tylko nieliczne z Was się ostatnio odzywają. Ale mam nadzieję, że to chwilowe :)
W każdym razie, to był całkiem dobry początek roku. Mam nadzieję, że pozostałe jedenaście dwunastych będą przynajmniej tak samo dobre!

sobota, 30 stycznia 2016

Przy sobocie.

Pisałam ostatnio, że nie wiem, czy będę jeździć w soboty z Wikingiem na zajęcia sama, bo dojazd komunikacją miejską jest trochę gorszy i nie wiem, jak Wikuś go zniesie. 
Nie byłabym sobą, gdybym odpuściła :) Oczywiście musiałam ten dojazd przetestować i pojechaliśmy. I teraz już wiem, że nawet pomimo tego, że może wychodzić nawet ponad godzinę w jedną stronę (bo to zależy od tego, czy połączenia nam się skomunikują) to będziemy jeździć :) Trochę się bałam, czy się Wiking nie będzie niecierpliwił siedząc tyle czasu w autobusach albo tramwajach, ale okazało się, że zachowuje się wzorowo :) Siedzi grzecznie, rozgląda się i obserwuje. Korciło go, żeby nacisnąć guzik służący niepełnosprawnym, ale pokręciłam głową, że nie i odpuścił. Za chwilę znowu wyciągnął rączkę i sam pokręcił głową, że nie wolno ;P Jak go jazda znużyła, to sobie przysnął. W każdym razie podróż przebiegła nam bez żadnych komplikacji. A ja sobie poczytałam :)
Na zajęciach Wiking był w doskonałym humorze i wszystkich zaczepiał. Inni rodzice dziwią się nawet, że on taki kontaktowy jest i nie boi się obcych. Ale po prostu towarzyskie dziecko mamy i kiedy wokół jest dużo ludzi, on jest w swoim żywiole.
Fakt, że przez taki wypad pół soboty mamy z głowy (wyszłam z domu po 10 i wróciłam po 15), ale muszę powiedzieć, że jest to dla mnie taka przyjemność (a jak jeszcze jest tak piękna pogoda jak dziś, to już w ogóle!), że wcale nie patrzę na to w tych kategoriach, bo po prostu odpoczywam w ten sposób. Przyznam, że nie sądziłam, że tak bardzo można cenić sobie czas spędzany poza domem z dzieckiem. Zawsze to lubiłam i cieszę się, że nawet teraz, kiedy pracuję, mam taką możliwość. Po prostu w domu jest trochę inaczej - zawsze jest coś do zrobienia albo coś nas rozprasza. A kiedy wychodzimy, to jest to czas tylko dla nas, może to dziwne, ale czuję wtedy, że więź między nami jest najsilniejsza - niezależnie od tego, czy jesteśmy tylko we dwoje, czy razem z Frankiem (wtedy jest jeszcze lepiej, bo całkiem rodzinnie).

A tak poza tym, to chciałam napisać, że mam już dość zimy i bardzo chciałabym, żeby już zostało tak, jak teraz :) Kiedy wraz z początkiem roku przyszła zima z silnymi mrozami, pomyślałam sobie - "no dobra, niech jej będzie, nie jest tak źle, raz w roku można przeżyć..." Myślałam tak sobie również, kiedy mróz trochę odpuścił, za to zrobiło się biało. Ale co za dużo to niezdrowo - tydzień mrozu i tydzień śniegu wystarczy :)  Trzeci zimowy tydzień działał mi więc już na nerwy. Podtrzymuję, że zima mogłaby dla mnie nie istnieć! I nikt mnie nie przekona, że byłoby nudno albo że zima może być fajna... Wiem, ze zimy w ostatnich latach to i tak nie zimy (i bardzo dobrze!), ale ja to bym chciała, żeby temperatura w ogóle nie spadała poniżej 10 stopni. 
Dzisiaj było tak pięknie! Właściwie wiosennie - ciepło i słonecznie. I świat od razu lepiej wygląda. Cieszyłabym się, gdyby już tak zostało, ale niestety słyszałam, że zima ma jeszcze wrócić w lutym :/ Poza tym od paru tygodni zauważyłam taką prawidłowość, że sobota jest piękna, a niedziela szara bura i ponura... Ciekawe jak będzie jutro, ale raczej spodziewam się podtrzymania tej tendencji...

czwartek, 28 stycznia 2016

O pracy przemyślenia.

Ostatnio przyszłam do pracy z myślą, że tego dnia pewnie będę się nudzić, bo wiedziałam, że cały dział ma być na szkoleniu. Szkolenie dotyczyło technik sprzedaży, więc oczywistością dla mnie było, że mnie nie dotyczy. Myliłam się jednak, bo okazało się, że też mam brać w nim udział. Kiedy przekonałam się, że to nie oznacza, że teraz będą kazali mi cokolwiek komuś sprzedawać (nigdy w życiu! obsługiwanie od czasu do czasu pojedynczych klientów w sklepie stacjonarnym, którzy wiedzieli po co przyszli, to jednak coś innego, a i tak tego nie lubiłam), to się nawet ucieszyłam. Fajnie, że nie zostałam pominięta, tylko potraktowano mnie jak pełnoprawnego członka zespołu, który też ma prawo się czegoś nauczyć.
To jest rzeczywiście w tej firmie fajne, że uczestniczę w tylu szkoleniach. Tak się złożyło, że trafiłam do działu, w którym nigdy bym siebie nie widziała, ale dzięki temu uczę się naprawdę wielu rzeczy. Jak tak dalej pójdzie to będę naprawdę bardzo wszechstronna za parę lat :P Nie dość, że studiowałam zupełnie coś innego, to jeszcze doświadczenie zawodowe mam co rusz z innej branży i zajmuję się za każdym razem czymś nowym...

Ale ogólnie na razie z tą pracą to jest tak, że nie umiem za wiele na jej temat powiedzieć :) Jest ok, ale czuję lekki niedosyt. Myślę, że wynika to głównie z tego, że jestem w tym wypadku niecierpliwa i chciałabym wszystko już/teraz/natychmiast…
Mam na myśli to, że jest mi dziwnie, że nie znam wszystkich procesów, które tu zachodzą, że jeszcze nie do końca zapoznałam się ze specyfiką nowego miejsca pracy no i że jest po prostu inaczej, niż w poprzedniej pracy - co jest przecież czymś oczywistym.

Moja rola tutaj chyba też jeszcze nie do końca określona. To znaczy jest, ale zbyt ogólnie. Nie mam na razie typowego zakresu obowiązków. Wykonuję zadania dorywczo - niektóre wejdą już do mojej rutyny na stałe, inne mają być takim badaniem gruntu przeze mnie. Niektórych rzeczy na razie nie mogę robić, bo czekam jeszcze na przyznanie kodów dostępu itd. 
W ogóle sprawa wygląda tak, że cały ten dział jest dość świeży. Nawet szefowa pracuje dopiero od listopada. Ma to oczywiście swoje dobre strony - większość osób jest nowa, więc wszyscy dopiero się poznajemy i wszyscy czujemy się podobnie (chociaż z tego co się zorientowałam, tylko ja zostałam przyjęta na skutek rekrutacji zewnętrznej, inne osoby były z polecenia albo z rekrutacji wewnątrz firmy, przyszły z innych oddziałów). Z drugiej strony, niestety w spadku po poprzednikach dostaliśmy totalny bałagan i trudno jest się w tym wszystkim odnaleźć. Mnie, jako skrupulatną perfekcjonistkę oczywiście to dobija.
Ale z drugiej strony przypominam sobie, jakie były moje początki w poprzedniej firmie… I dochodzę do wniosku, że bardzo podobne. Też początkowo czułam się zagubiona i zdezorientowana. Nikt nie umiał powiedzieć mi, czym właściwie się będę zajmowała (założenia oczywiście były - zresztą podobnie jak tutaj, ale w praktyce wdrożenie ich okazywało się trudniejsze), wszystko musiałam sobie układać sama stopniowo i trwało to dość długo. Po roku znałam już wszystkie tryby tej maszyny, po dwóch latach okazałam się na tyle niezastąpiona, że zaproponowano mi kierownictwo a po trzech wszyscy chcieli ze mną pracować, bo wiedzieli, że ja to „solidna firma”.
I właśnie brakuje mi tego trochę teraz. Brakuje mi tego, że znam wszystkie procesy, wiem co się dzieje z każdym jednym zamówieniem, bo każde przechodziło przez moje ręce na wcześniejszym lub późniejszym etapie. Denerwuje mnie, kiedy ktoś zadaje mi jakieś pytanie, a ja nie wiem, jak na nie odpowiedzieć i dopiero zastanawiam się, gdzie tą odpowiedź uzyskać. Przeszkadza mi to, że nie mogę się wykazać - nie jakąś wybujałą ambicją, niespotykaną kreatywnością albo przedsiębiorczością tylko swoją drobiazgowością, systematycznością i zorganizowaniem. To są rzeczy, których nie widać na pierwszy rzut oka i długo trwa, zanim inni będą w stanie je zauważyć i docenić. Mam nadzieję, że będę miała czas na to, żeby jeszcze pokazać, na co mnie stać.

Na szczęście wygląda na to, że znowu trafiłam na fajną przełożoną. Już na rozmowie kwalifikacyjnej zrobiła na mnie dobre wrażenie, a teraz je podtrzymuję. Przede wszystkim podoba mi się jej podejście do ludzi, widać, że w każdym pracowniku widzi osobę z własną historią i życiem prywatnym a nie trybikiem w maszynie. Dla mnie, jako osoby, która choć angażuje się w swoją pracę w ponad 100%, ale jednocześnie dba o to, żeby mieć czas dla siebie i rodziny i nie przesiadywać po godzinach, kiedy nie jest to absolutnie konieczne, bardzo ważne było to, że na pierwszym oficjalnym spotkaniu pracowników powiedziała, że nie chce, żebyśmy wykonywali swoją pracę kosztem rodziny. To jednak wiele mówi o pracodawcy.  Poza tym widzę, że jest to typ człowieka, który lubię - z którym można pogadać szczerze o tym, co się podoba ale też o tym, co gryzie. Cieszy mnie to, bo ja lubię, kiedy mogę do kogoś iść i powiedzieć co myślę. Wczoraj nawet skorzystałam już z tej możliwości i odbyłam krótką pogawędkę sam na sam z szefową:)
Ludzie też się wydają w porządku, choć oczywiście dopiero za parę miesięcy będę mogła mówić, że mam na ich temat wyrobioną jakąś rzetelną opinię. 
Jak już wspominałam, pierwsze koty za płoty, poczucie wyobcowania minęło dość szybko i chociaż są jeszcze momenty, kiedy czuję się lekko nieswojo, to minęło już to pierwsze skrępowanie. Z drugiej jednak strony z lekką zazdrością spoglądam na te osoby, które pracują ze sobą już dłużej i choć są z różnych działów, spotykają się w kuchni na pogaduszkach albo wychodzą razem na obiad i widać, że się kolegują (choć oczywiście nie wiem, na ile bliskie są te znajomości). Ja dotychczas w pracy nigdy nie nawiązywałam bliższych relacji i tylko w pierwszej firmie u J. miałam koleżankę, z którą gadałyśmy o różnych sprawach (ale nie spotykałyśmy się nigdy po pracy) a z kolei w ostatniej firmie od czasu do czasu razem z Frankiem spotykaliśmy się z Kasią i jej mężem na gruncie prywatnym. Nigdy też mi tego nie brakowało, bo generalnie jestem wyznawczynią teorii, żeby w życiu mieć kilka różnych ważnych sfer, które zanadto się ze sobą nie mieszają. Ale nie powiem, miło byłoby złapać z kimś kontakt na tyle, żeby móc pogadać nie tylko o pogodzie i sprawach służbowych. Czas pokaże, czy to będzie możliwe, ale nie będę specjalnie o to zabiegać. Bylebym tylko nie była odludkiem, ale ta z kolei skrajność chyba raczej mi nie grozi :)

Tak to mniej więcej teraz wygląda. Nie mogę mówić o tym, że uwielbiam moją nową pracę, ani też, że jej nie lubię, bo mam za mało danych. Ale jestem tu dopiero trzy tygodnie, więc wiem, że po prostu muszę uzbroić się w cierpliwość, choć to bywa trudne :) W każdym razie widzę, że powoli zaczyna się wszystko rozkręcać i chyba lada moment rzeczywiście może być tak, ze nie będę miała w co ręce włożyć. Tylko na razie to wszystko jest chaotyczne i słabo zorganizowane, ale chyba od tego tu jestem, żeby to poukładać :)

W każdym razie, pomimo drobnych wątpliwości, zdecydowanie dostrzegam plusy mojej obecnej sytuacji. Przede wszystkim doceniam to, że mam pracę, która oferuje mi dużo możliwości rozwoju - choćby poprzez zdobywanie nowych doświadczeń i umiejętności. Poza tym przecież tego zawsze chciałam - spełnienia na gruncie prywatnym i zawodowym, żyć tak, aby po prostu łączyć jedno z drugim. I nawet mimo tego żalu, który odczuwam za czasem spędzonym w domu z Wikingiem, wiem, że tak jest lepiej dla nas wszystkich. No i jest jeszcze jeden ogromny plus - codzienne przynajmniej 40 minutowe (a zazwyczaj jest to godzina) sam na sam (i z resztą pasażerów komunikacji miejskiej, ale kto by się tym przejmował :P) z książką! Bo oczywiście skoro dojeżdżam kolejką i tramwajem, to obowiązkowo w torebce mam książkę. Jestem w stanie podczas dojazdów do i z pracy przeczytać przynajmniej 50 stron dziennie a to korzyść dla mnie ogromna :)

Zobaczymy, jak to się poukłada. Mam nadzieję, że wszystko będzie się rozwijało i pójdzie w dobrym kierunku, a za trzy (już właściwie dwa) miesiące moja umowa zostanie przedłużona. Najbardziej zależy mi na tym, żebym czuła, że to co robię ma sens, że jestem komuś potrzebna i moja praca jest szanowana i doceniana. I żebym się nie stresowała, bo to jest chyba najgorsze. Oczywiście, wynagrodzenie też jest istotne - dobrze, kiedy jest się docenionym również finansowo :) 
Na razie tyle mogę napisać w odpowiedzi na Wasze pytania „jak w pracy” i realizując własną potrzebę wygadania się na ten temat:)

wtorek, 26 stycznia 2016

Zdębiałam.

Jakiś czas temu Wiking zorientował się, że jak nie umie czegoś zrobić, to musi z tym przyjść do nas. I na przykład dzisiaj dorwał się do termometru bezdotykowego. Bawił się nim dobre 20 minut. Chodził sobie trzymając go w rączce, oglądał z każdej strony, naciskał guziczki... W pewnym momencie otworzył klapkę z tyłu i wyleciały baterie. 
Wiking nadal ogląda urządzenie, naciska guziczki - a tu nic, zepsuło się. Nie chce się świecić, nie piszczy. Co tu robić? No wiadomo - do mamy. Podchodzi więc do mnie, wyciąga rączkę z termometrem i czeka aż go od niego wezmę. 
Biorę i mówię:
- Ale to nie będzie działało. Zobacz - naciskam guziczki - nie świeci się, bo nie ma baterii. Musisz przynieść baterie.
Ku mojemu zdumieniu, w tym momencie Wiking odwraca się, kuca i podnosi z podłogi baterię! Podaje mi ją, wkładam ją na miejsce i mówię, do Wikusia, że musi podać mi jeszcze drugą baterię. Podał. Termometr zadziałał, Dzieciak zadowolony.

Niezbyt długo jednak, bo po chwili znowu mu klapka odleciała i baterie potoczyły się po podłodze. Jak się okazało Wiking w ciemię bity nie jest i szybko się uczy. Podnosi baterię i próbuje włożyć na miejsce. Kombinuje, kombinuje, aż w końcu stwierdza, że nie da rady i podchodzi do Franka. Tym razem wyciąga do niego rączkę nie tylko z termometrem, ale i z jedną baterią. Franek bierze to od niego i mówi:
- A gdzie druga? - na te słowa Wiking robi w tył zwrot, rozgląda się, chwyta drugą baterię i oddaje tacie.

Naprawdę muszę przyznać, że zachowanie Wikinga wprowadziło mnie w stan totalnego zdumienia. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że roczne dziecko może już być na tyle kumate, że ewidentnie rozumie, co się do niego mówi! Jasne, że na pewno chodziło nie tylko o słowa, ale też o nasze gesty, czy intonację, jednak nie zmniejsza to mojego szoku. Tak, właśnie na takie momenty czekałam rok temu, kiedy patrzyłam na tamtą miniaturkę człowieka. Ale przyznam, że nie spodziewałam się, że nadejdą tak szybko :)

niedziela, 24 stycznia 2016

Cudowny, aktywny weekend.

Tak, jak pisałam, pojechaliśmy wczoraj na zajęcia w nowe miejsce. Bardzo nam się podobało! Franek stwierdził, że ta kawiarnia jest nawet lepsza od poprzedniej. Mnie jeszcze trudno to ocenić, bo mam ogromny sentyment do tamtej. Ale fakt, że na te muzyczne zajęcia jest lepiej wyposażona. Na przykład stoi tam pianinko. Jednak jakby nie było, najważniejsze, że formuła zajęć jest taka sama i prowadząca również. Dzięki temu od razu poczuliśmy się tam, jak na starych śmieciach. Wiking przez pierwsze dziesięć minut siedział trochę onieśmielony - widać było, że rozpoznaje głos, ale reszta mu nie grała. Rozglądał się z zaciekawieniem dookoła, obserwował nowe koleżanki i nowych kolegów, ale później już doszedł do siebie i zaczął po staremu dokazywać. Na te zajęcia chodzą też starsze dzieci i widzę, że Wiking bardzo lubi się im przyglądać i je naśladować. Na przykład wczoraj chłopczyk około dwuletni biegał dookoła swojej mamy i siostry. Wikuś akurat usiadł sobie obok nich i patrzył na niego, po czym wstał i zaczął biegać za tym chłopcem. A jeszcze jedna różnica, między tymi zajęciami a wcześniejszymi jest taka, że na tamte przychodziły jednak tylko mamy z dziećmi, tu przychodzą także tatusiowie. Może się Franek wreszcie da namówić :P On się trochę wstydzi śpiewać na forum, ale myślę, że jak zobaczy innych panów to się ugnie i wejdzie z nami do środka :)
Wiking wyglądał na bardzo zadowolonego, ale przyznam, że ja miałam z tego wypadu chyba najwięcej frajdy :) Poczułam, że jestem tam gdzie trzeba! Poza tym przywitałyśmy się z prowadzącą jak stare znajome - można zresztą powiedzieć, już nimi jesteśmy. W końcu na tych zajęciach jest ogromna rotacja, więc jeśli widywałyśmy się prawie co tydzień od marca, to już trochę tego czasu razem spędziłyśmy i trochę o sobie wiemy. A ponieważ to były jej ostatnie zajęcia tego dnia, to potem jeszcze z godzinę gadałyśmy o różnych sprawach.
Minusem jest to, że choć to miejsce jest bliżej naszego miejsca zamieszkania i samochodem jedziemy tam krócej o jakieś 15 minut, to jest trochę gorszy dojazd komunikacją miejską. Nie wiem więc, czy będzie udawało mi się tam jeździć z Wikingiem samej. Zobaczymy za tydzień.

Dzisiaj natomiast wreszcie wybraliśmy się całą trójką na basen! Próbowaliśmy to zrobić chyba od września! Ale najpierw Wiking miał katar, potem Franek był przeziębiony. Następnie wyjechaliśmy z Wikingiem na dłużej, potem Dzieciak znowu się przeziębił. Później dopadła nas jelitówka, innym razem mieliśmy gości. Do tego jeszcze doszły święta i duże mrozy... No i tak nam zeszło do dnia dzisiejszego z tym wybieraniem się. Ale w końcu się udało i było wspaniale! 
A Wiking był po prostu zachwycony!! Takiej radości u niego przez tak długi czas to ja jeszcze naprawdę nigdy nie widziałam. Cieszył się bite 40 minut w wodzie i nawet bałam się, że nie będzie chciał wyjść :) Być może pamiętacie, że chodziliśmy z Wikingiem na zajęcia z pływania dla niemowląt, kiedy miał 5 miesięcy. Podobało mu się wtedy (zawsze był zainteresowany, nie marudził, znając go i jego zachowania mogłam stwierdzić, że lubi te zajęcia, choć bez szału), ale w porównaniu do tego, jak zachowywał się dzisiaj, to w ogóle nie ma o czym mówić! Cały czas głośno się śmiał, piszczał z uciechy, chlapał rączkami, śmiał się z tego, że ja i Franek mrużymy oczy, kiedy pryskał w nas wodą, machał nóżkami i absolutnie nic nie robił sobie z tego, że woda leciała mu do oczu, uszu i że się ze trzy razy zakrztusił. Cudownie było patrzeć na tę jego ogromną radość.
Byliśmy przekonani, że po pływaniu będzie wrzeszczał przy ubieraniu (nic takiego się nie stało, śmialiśmy się, że chyba wieczorami musimy z nim na basen przyjeżdżać, żeby go wykąpać i ubrać w piżamkę), a potem padnie ze zmęczenia, tak, jak to się zawsze działo w czerwcu. Ale okazało się, że nasze dziecko jest już dużo bardziej wytrzymałe i wcale nie było śpiące. Kiedy usiedliśmy w restauracyjce przy basenie, żeby coś zjeść i porządnie wyschnąć, Wiking bawił się w kąciku dziecięcym, oglądał kolorowe rybki, stał z nosem przyklejonym do szyby i obserwował pływających na dole ludzi a nawet łaził za panem, który zamiatał podłogi i był zafascynowany tą czynnością.
Zdecydowanie musimy się częściej wybierać na basen! Co tydzień się pewnie nie uda, bo Franek pracuje, ale może chociaż co dwa. Na razie chyba nie będziemy szukać zajęć zorganizowanych, głównie właśnie dlatego, że nie chcemy się deklarować na cotygodniową obecność, ale też dlatego, że chociaż nie żałujemy, że wzięliśmy udział w tych letnich zajęciach, to pani prowadząca niestety nie podbiła naszych serc. Mieliśmy mieszane uczucia i nie pałamy ogromną chęcią, żeby znowu do niej się zapisywać, a tylko ona prowadzi tam zajęcia. Oczywiście moglibyśmy szukać na innych basenach, ale tam jest nam póki co najwygodniej dojechać. No i nie zależy nam aż tak bardzo na tym- póki co lepiej, jak się pochlapiemy we trójkę na własną rękę. Jak Wiking będzie starszy i będzie już szansa na to, że będzie mógł nauczyć się pływać, to go zapiszemy.

Weekend minął mi w tempie ekspresowym! Poza tym była u nas siostra z koleżanką (a ściślej rzecz ujmując swoją nieformalną szwagierką), bo przyjechały na jakiś koncert. Ale w sumie nie było za dużo okazji, żeby spędzać czas razem. Niemniej jednak sprzedaliśmy dzisiaj rano dziewczynom Wikinga i wybraliśmy się do kościoła tylko we dwoje :)
Czuję się zmęczona, ale też absolutnie spełniona. Lubię taki aktywny wypoczynek, lubię, jak coś się dzieje. Trochę mało zrobiłam w domu co prawda i chwilami odczuwam lekki niedosyt, ale zduszam go w zarodku, bo to w gruncie rzeczy głupie myślenie :) Zrobiłam pranie, prasowanie, ugotowałam obiad, zrobiłam sałatkę, posprzątałam z grubsza... Walnęłam se maseczkę na pyszczek, pozbyłam zbędnego owłosienia. Nadrobiłam serialowe zaległości, poczytałam i pobawiła się z Wikingiem. W zasadzie to sama nie wiem, co ja bym jeszcze więcej chciała :P Przecież nie będę robiła co tydzień porządków generalnych i inwentaryzacji zabawek :D Niniejszym uznaję miniony weekend za bardzo udany. Szkoda, że się skończył, ale na szczęście następny już za pięć dni. Szybko zleci. Chyba :)

piątek, 22 stycznia 2016

Trochę tego i owego.

Dokładnie rok i jeden dzień po tym (albo przed tym, bo na sam koniec powstało jakieś zamieszanie z datą porodu i w szpitalu jakoś tak obliczyli, że wyszło 23 stycznia), jak Wiking miał się urodzić, nasz Dzieciak waży 8,4 kg i mierzy 72 cm. A wiemy o tym stąd, że dziś Wiking poszedł z tatą się szczepić. Pamiętam, jak umawiałam nas na tą wizytę... To było w listopadzie albo nawet jeszcze październiku (do naszego pediatry takie są terminy). Obliczyłam sobie wcześniej, kiedy Franek będzie miał wolny weekend - tak na wszelki wypadek, bo kiedy ostatnio (w sierpniu chyba to było) Wiking był szczepiony to później był bardzo marudny po południu - żebym nie była sama. Postarałam się o wizytę możliwie jak najpóźniejszą, żeby Franek zdążył już wrócić z pracy i pójść do lekarza z nami. Słowem, przygotowałam się od każdej strony i tylko nie przewidziałam, że to ja będę rodzicem, którego przy tym szczepieniu nie będzie :P Jakoś mi wtedy przez myśl nie przeszło, że faktycznie będę już pracować, bo mi się tak szybko uda coś znaleźć. Życie lubi zaskakiwać :)

Ale póki co Wikuś dzisiaj był w bardzo dobrym nastroju i nic nie wskazywało na to, żeby to szczepienie w ogóle go obeszło. Zapłakał tylko przy ukłuciu, potem śmiał się już z wygłupów taty. Mnie przywitał szerokim uśmiechem, a teraz już od dwóch godzin smacznie śpi. Oby tak dalej, mam nadzieję, że jutro też nic się nie będzie działo, bo się nasłuchałam trochę o tej szczepionce i bałam się, jak Wiking ją zniesie. A na jutro mamy ambitne plany, bo jedziemy po długiej przerwie na zajęcia dla małych dzieci (już nie mogę pisać, że dla niemowląt, bo przecież Wiking to już nie niemowlę :P). W innym miejscu, w innej kawiarni, ale z tą samą panią. Zobaczymy, co Wikuś na to.

Nie wiem, co było tego przyczyną, ale faktem jest, że dzisiaj od rana byłam w wyśmienitym humorze - ale nie z gatunku tych, kiedy człowiek sobie myśli "ale mam dzisiaj fajny dzień, tak mi wesoło i radośnie...", tylko raczej nareszcie poczułam, że wszystko jest na swoim miejscu. Ostatnio to wiedziałam, ale tego nie czułam. Mam nadzieję, że to dobry objaw i powoli wszystko zaczyna się już w mojej głowie i nie tylko układać. Oczywiście nadal tęsknię bardzo za niektórymi momentami, ale taka już jest domena czasu, że mija i trzeba się z tym pogodzić.

Czas pędzi jak szalony, kiedy pracuje się osiem godzin dziennie. I nawet mimo tego, że obłożona robotą nie jestem, to czas w biurze też płynie mi bardzo szybko. Oczywiście ma to swoje dobre i złe strony. Tak naprawdę nadal jeszcze niewiele o samej pracy mogę powiedzieć. Na pewno nie czuję się już tak, jak ostatnio pisałam, czyli nie jest mi tak nieswojo i obco. Przeszło mi mniej więcej tydzień temu. Wydaje mi się, że to całkiem niezły rezultat. W większości sytuacji całkiem swobodnie przemieszczam się po całej firmie, a nawet kursuję w te i we wte, bo tego wymagają niektóre z moich obowiązków. Nie mam też problemów z nawiązywaniem kontaktów z innymi. Do jednego z handlowców powiedziałam dzisiaj nawet "a sio", jak mi coś w ustawieniach komputera chciał zmieniać, więc możecie sobie wyobrazić, że się nie spinam za bardzo ;) To tak pokrótce, postaram się napisać więcej na ten temat, ale muszę się trochę zastanowić, co właściwie o tym wszystkim myślę, bo chyba nie jestem pewna :P Tak czy inaczej, nie jest źle. 
A najważniejsze, że mam pracę. Coś, co jeszcze dwa miesiące temu wydawało mi się totalną abstrakcją stało się faktem i na pewno jest się z czego cieszyć. A ogromnym plusem tego, że się pracuje jest na przykład to, że co tydzień (zazwyczaj) ma się weekend :P Żegnam Was więc piątkowo i życzę udanego weekendu :)

czwartek, 21 stycznia 2016

Stan przejściowy

To nie jest tak, że nie mam teraz czasu pisać. Znalazłoby się go trochę - a już na pewno tyle, żeby napisać jedną notkę przynajmniej na dwa dni. Rzecz w tym, że jakoś nagle zupełnie opuściła mnie wena :) Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że moje życie było nudnawe, kiedy siedziałam z dzieckiem w domu, bo mam wrażenie, że teraz jest zdecydowanie bardziej nudne :P Wstaję rano, potem wychodzę do pracy, wracam pod wieczór, niedługo potem kładziemy Wikinga spać i mam jeszcze jakieś dwie godziny, zanim nie położę się spać. Dni są do siebie tak podobne, że zaczynają mi się zlewać. W każdym razie, pomimo tego, że praca przecież ciągle jeszcze jest nowa i jest dużą zmianą w moim życiu, to mam wrażenie, że nic ciekawego się u mnie nie dzieje i nie mam o czym pisać :P W dodatku nagle jakoś wywietrzały mi wszystkie pomysły na notki, a przecież wcześniej miałam ich na pęczki.

Myślę, że to wszystko wina tego, że chwilowo czuję się cały czas jeszcze jakoś wyrwana z mojej bezpiecznej codzienności i chociaż pojawiła się już nowa rutyna, to ciągle czuję się w niej trochę nie na miejscu. Jakbym trafiła do jakiegoś innego świata, a tamten oglądam tylko z boku a w nim nie uczestniczę. A przecież wcale tak nie jest. wiem, jak długo to jeszcze potrwa, ale wolałabym, żeby minęło szybko, bo strasznie mi z tym dziwnie :)

Poza tym mam wrażenie, jakbym totalnie wypadła z blogowego obiegu - i skąd wzięło mi się to poczucie, to już w ogóle nie mam pojęcia. Do Was zaglądam tak samo często, a i mój blog przecież jednak pajęczynami nie zarasta, bo trzy dni przerwy to jeszcze nie tak długo :) A z jakiegoś powodu wydaje mi się, jakbym nie zaglądała tutaj całymi tygodniami. To zapewne kwestia tego, że muszę sobie wszystko w głowie poukładać.

Generalnie, to bardzo mnie to wkurza! Do takiego właśnie wniosku doszłam pisząc tę notkę :) Mam nadzieję, że wkrótce wrócę do siebie - że będę znowu sobą niezależnie od tego, w jakiej będę rzeczywistości :) Że przeskoczę jakoś te ostatnie dwa tygodnie, przypomnę sobie, co zaprzątało mnie wtedy, wrócę do tematów, które chciałam wtedy poruszyć. A także stwierdzę, że da się to wszystko jakoś tak ogarnąć rozumem, że jednak nie trzeba będzie tych dwóch rzeczywistości rozdzielać, tylko da się je jakoś łączyć. Przecież one się naturalnie przenikają, tylko ja w swojej głowie, nie wiedzieć czemu, tworzę jakiś sztuczny podział.
Przepraszam za te brednie, ale widzicie, nawet sklecić rozsądnej notki nie potrafię :P

niedziela, 17 stycznia 2016

Życiowy misz-masz.

Właśnie dobiega końca pierwszy weekend matki polki pracującej :) Szkoda, ale cóż, następny za pięć dni... Spędziłam z Wikingiem duuużo czasu, szczególnie dzisiaj, bo wczoraj odwiedzili nas mój wujek z dziadziem, a ja skorzystałam z okazji i wyskoczyłam kupić sobie buty. Ale dziś byliśmy razem bez przerwy i było naprawdę fajnie :) Jak za starych dobrych czasów mogłabym powiedzieć :P Bawiliśmy się i rysowaliśmy. To znaczy ja kolorowałam swój kalendarz, a Wikuś bardzo chciał mi pomagać, tylko nie umiałam mu wytłumaczyć, żeby nie wyjeżdżał za linię :P Nie no oczywiście o kolorowaniu z jego strony to jeszcze nie ma mowy, na razie to dopiero trzyma kredki i próbuje mnie naśladować, ale chyba jeszcze nie do końca zajarzył o co chodzi, bo tylko czasami jego kredka jakiś ślad na papierze zostawia. Zaliczyliśmy też dwa spacery, a wieczorem poszliśmy do kościoła. Franek pracował, więc wcześniej nie było jak. To spowodowało, że Wiking się pod wieczór trochę "nabodźcował" i trudno mu było zasnąć. Wiercił się w łóżeczku i choć był zmęczony, to miał ochotę się bawić. Ale zgasiłam światło, wzięłam go do łóżka i położyłam obok. Głaskałam go bardzo delikatnie po pleckach i główce (on to bardzo lubi), i szeptałam jakim jest kochanym chłopczykiem i zasnął w ciągu paru minut :)
Zyskałam więc trochę czasu dla siebie, choć niewiele, bo musiałam jeszcze było parę innych drobnych spraw do załatwienia. Teraz czekam, aż wyschnie mi lakier na paznokciach, więc korzystając z okazji usiadłam do notki. 
Tak to ostatnio u mnie wygląda, że mam mało czasu na trylion różnych czynności :) Bo tu trzeba guzik przyszyć, tu buty wypastować, przetrzeć umywalkę, przygotować Wikingowi ubranko, ugotować mu obiadek i tak dalej. Muszę sobie wiele rzeczy bardzo dokładnie planować - no bo na przykład takie pranie... Prasować teraz właściwie mogę tylko w weekendy i to tylko wtedy, kiedy Franek może odwracać uwagę Wikinga od żelazka, więc muszę tak to organizować, żeby z kolei sterta ubrań do prasowania nie leżała przez pół tygodnia na fotelu na przykład. Albo gotowanie zup... Kiedyś robiłam to rano, ale teraz nie mogę ryzykować, że Wiking będzie spał dłużej niż ja i że nie będzie rano marudził. Muszę więc kombinować inaczej. Nawet umycie głowy staje się wyzwaniem logistycznym (bo Wikuś uwielbia włazić do brodzika - nieważne, że jest w ubraniu i nieważne, że woda leje się strumieniami :)) Ale grunt, że daję radę póki co. Notki co prawda nie pojawiają się już codziennie, jak zapewne zauważyłyście, ale wieczorami często mam ochotę też na inną rozrywkę, wiecie, że zajęć to mi nigdy nie brakuje :)

Jutro zaczynam kolejny tydzień pracy. Teraz już pewnie będzie dużo bardziej intensywnie. Na jutro mam już zaplanowane dwa spotkania, poza tym będę miała cały stos umów do przeczytania. Zaczyna się rozkręcać. Za miesiąc jadę wraz z całym biurem na trzydniową konferencję. To będą moje pierwsze noce bez Wikinga! Jakoś to będę musiała przeżyć. Myślałam, że Franek będzie niezadowolony, bo on nigdy nie lubił moich delegacji, ale przyjął to ze spokojem, a na moją sugestię, że poprosimy moją mamę, żeby wzięła urlop i przyjechała powiedział - "a co, ja sobie nie poradzę?". :) Ale uświadomiłam go, że jednak może być ciężko, kiedy będzie szedł do pracy na 3:00 albo 4:00, a niania przyjdzie dopiero po siódmej... No, ale to dopiero za miesiąc. Dzisiaj muszę się skupić na teraźniejszości. 
Ciekawa jestem, jaki będzie ten tydzień, mam nadzieję, że to nie jest tak, że skończyła się taryfa ulgowa i wrzucą mnie na głęboką wodę :) Ostatnio już było lepiej. W czwartek i piątek zupełnie swobodnie rozmawiałam już z kilkoma osobami i bez większego skrępowania wchodziłam do kuchni pełnej ludzi. A nawet zjadłam "lancz" (znaczy się kefir wypiłam:P) w towarzystwie ;) Poza tym zdarzyło się parę razy, że jakiś manager pierwszy się ze mną witał, w dodatku używając mojego imienia, więc od razu było mi raźniej, bo to nie było takie bezosobowe.
No to kończę, bo pora spać. Dobranoc! :)

piątek, 15 stycznia 2016

Kilka refleksji z ostatnich dni.



Ostatnio rozmyślałam sobie o różnych rzeczach i postanowiłam sobie te różności zebrać w jednej (trochę nieskładnej) notce. Oto co wydumałam...

Nie czuję się zmęczona. Obawiałam się, że pierwsze dni mnie wykończą, choćby tym, że z dnia na dzień zmienił się zupełnie mój sposób funkcjonowania. Poza tym bałam się o pobudki w nocy i wczesne wstawanie z brakiem możliwości odsypiania. Ale okazało się, że rano wstaję bez problemu, a w ciągu dnia też nie odczuwam zmęczenia ani senności.
Z drugiej jednak strony bywa, że w nocy nie sypiam najlepiej. Mam wrażenie snów na jawie albo śni mi się praca. To akurat jest mi znajome, pamiętam jeszcze jak pięć lat temu zaczynałam pracę w Winiarni, było tak samo. Tyle, że wtedy cały czas miałam przed oczami różne tabelki i obliczenia, teraz śnią mi się nowe twarze i miejsca, bo jeszcze za mało konkretnych rzeczy mam do roboty, żeby to one stały się tematem :)
Być może to zmęczenie przyjdzie do mnie z opóźnieniem - czasami jest tak, że człowiek żyje w napięciu i gotowości, a dopiero kiedy przychodzi moment rozluźnienia, zmęczenie uderza ze zdwojoną siłą. A może nie, może się po prostu uodporniłam. Muszę przyznać, że rok opieki nad dzieckiem potrafi być bardzo wyczerpujący fizycznie, a jednak ja sobie radziłam całkiem świetnie. Owszem, bywałam bardzo zmęczona psychicznie, ale takich dni, kiedy wieczorem czułam się obolała i miałam ochotę tylko na sen było naprawdę niewiele. Może to zabrzmi śmiesznie, ale szkoda mi było czasu i energii na bycie zmęczoną, więc się trzymałam :) I być może to mi pozostało.

Druga kwestia, chyba ważniejsza dla mnie, o której sobie ostatnio pomyślałam to to, że przestałam tęsknić za czasem ciąży i przed nią! Kiedy byłam w domu z Wikingiem, nawet kiedy byłam z tego stanu rzeczy zadowolona, miałam często chwile, kiedy z ogromnym sentymentem wspominałam czas, kiedy byliśmy z Frankiem tylko we dwójkę. Bywało, że przez ułamek sekundy myślałam sobie, że fajnie byłoby gdzieś pojechać albo coś zrobić, a wtedy do mnie docierało, że to przecież w tym momencie niemożliwe. Spontaniczność w tym wydaniu to nie jest drugie imię rodziców małego dziecka :P Wspominałam też, jak fajnie było, kiedy byłam w ciąży i wiele razy myślałam, jak fajnie byłoby się cofnąć i przeżyć to jeszcze raz :)
Wczoraj uderzyło mnie, że już nie mam takich pragnień. To znaczy - oczywiście nadal bardzo dobrze wspominam ten czas i nadal chciałabym, żebyśmy mogli z Frankiem mieć trochę czasu tylko dla siebie, ale już nie mam na to takiego ciśnienia i nie tęsknię za tym. Za to pojawiła się tęsknota za tymi beztroskimi chwilami we troje. Albo za czasem, który spędzałam z Wikingiem. Za wspólnymi spacerami albo za wyjazdami do miasta.
I doszłam do wniosku, że wraz z nadejściem tego nowego etapu w moim życiu, nie do końca udało mi się zamknąć poprzedni rozdział zwany „margolka na urlopie macierzyńskim”. Niemniej jednak zamknięty został rozdział pod tytułem „bez Wikinga”. Cieszę się z tego, bo za dużo tych tęsknot by było jak na jedną mnie :) Poza tym to jednak trochę męczące było z tak ogromną, niemal fizycznie odczuwalną nostalgią wspominać czas, który siłą rzeczy odszedł, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na wiele lat. Mimo wszystko, odczuwam teraz swego rodzaju ulgę.
Nie oznacza to oczywiście, że zupełnie przekreśliłam możliwości spędzania miłych chwil tylko z Frankiem :) Jasne, że nadal są dla mnie ważne i będę szukać okazji do tego, żeby się pojawiały, ale już bez takiego żalu, kiedy jest to niemożliwe.

Sądzę więc, że z czasem minie również ta tęsknota za czasem, kiedy wózek z Wikingiem nieustannie mi towarzyszył :) Przyznaję, że na razie jeszcze cały czas bywa, że budzę się nieco zdziwiona faktem, że muszę się zbierać do pracy, a po powrocie mam poczucie, jakby to był tylko jeden taki dzień poza domem, a jutro znowu wszystko wróci „do normy”. Sama jestem zdziwiona tym, jak jednak łatwo mi przyszło zaakceptowanie sytuacji, w której nie pracowałam, wystarczyło sobie odpowiednio zorganizować czas :) Oczywiście nie ma to nic wspólnego z byciem pełnoetatową matką polką i kurą domową, bo gdyby tylko o to chodziło, to bym się udusiła :) Raczej to kwestia tego, że potrafiłam docenić swobodę, jaką dawało mi bycie sobie (i Wikingowi rzecz jasna) sterem, żeglarzem i okrętem - wcześniej wydawało mi się wręcz niemożliwe czerpanie radości z takiego trybu życia jaki prowadziłam przez ostatnie pół roku. A jednak czegoś się o sobie dowiedziałam i za to mogę być Wikusiowi wdzięczna :)


W ogóle to mnie samej trudno jest dojść do ładu z własnymi emocjami, bo z jednej strony jest ten żal za minionym czasem, a z drugiej ulga i zadowolenie z powodu tego, że mam pracę. Nie lubię takiego rozdarcia, ale nauczyłam się już, że w życiu są sytuacje, kiedy trudno tak jednoznacznie być szczęśliwym z dwóch wykluczających się wzajemnie powodów :) Bo przecież wiem, jestem wręcz przekonana, że gdybym tej pracy nie dostała i dzisiejszy dzień spędzała, jak zwykle, na opiece nad Wikingiem, to nie czułabym się zupełnie komfortowo ze świadomością, że jestem bezrobotna i nie wiem, jak długo ten stan rzeczy jeszcze potrwa. Teraz za to czuję, że jest tak, jak powinno być, tylko szkoda mi tego, co się już skończyło. Wiecie, to jest tak, jak wraca się z wakacji - człowiek się cieszy, że wrócił na stare śmieci do domu, a jednak żal, że już po urlopie. No to teraz jest mniej więcej tak samo, tylko dziesięć razy bardziej :)


Pewnie po prostu muszę sobie to wszystko jeszcze przepracować, a to wymaga czasu. Nie wiem, ile go potrzeba, ale liczę na to, że za kilka tygodni stwierdzę, że już się oswoiłam z tym, co nowe.
A jutro weekend, więc będę miała możliwość przypomnieć sobie, jak to jest być z Wikusiem przez cały dzień :)

wtorek, 12 stycznia 2016

Pierwsza relacja w punktach.

Jakoś nie umiałam napisać tej notki jako spójnej całości, więc będzie w punktach :)

1.    Miłym zaskoczeniem jest dla mnie to, że w kolejce którą dojeżdżam nie ma dzikich tłumów, ani rano ani po południu. Można nawet liczyć na miejsce siedzące i spokojnie czytać przez 20 minut. W tramwajach jest trochę z tym gorzej, ale też nieźle, a poza tym jadę tylko jakieś osiem minut. Dojazd jest więc bardzo wygodny i sprawny.

2.    Przyznaję, że po raz pierwszy spotkałam się z tak profesjonalnym podejściem do wdrażania nowych pracowników (a jest ich sporo, bo modernizowany jest cały dział) - dostałam plan na ten tydzień, w którym są rozpisane wszystkie spotkania i szkolenia. Ale zdarzają się też okienka (których pewnie później już nie będzie, bo już kilka osób ostrzegało mnie, że pracy może być sporo), wtedy zajmuję się poznawaniem nowego systemu, zabawą z komputerem i rozwiązywaniu quizów wiedzy o produkcie.

3.    Wspominałam kiedyś, że firma działa w branży IT, nie wchodząc w szczegóły dodam, że jest mocno związana z firmą Apple, a co za tym idzie, cały sprzęt i oprogramowanie są firmowe. Dostałam już swojego Maca i iPhona, teraz uczę się pracy na urządzeniach i systemie operacyjnym, z którymi nie miałam dotychczas nic wspólnego. Te quizy są o tyle fajne, że poprzedzają je treningi online, więc kto wie, może za jakiś czas będę ekspertem :P

4.    Jeszcze nie do końca jest dla mnie jasne, czym dokładnie będę się zajmować, ale coraz więcej rzeczy się już klaruje. Przede wszystkim już wiem, że jestem pracownikiem działu handlowego, ale będę bardzo ściśle współpracować z logistyką i księgowością. Dzisiejsze spotkanie, które odbyłam z przedstawicielem działu logistyki pozwala mi sądzić, że będę miała sporo obowiązków, które już znam, chociaż oczywiście ich specyfika zapewne będzie inna.  No i przede wszystkim, będę na nie patrzyła z trochę innego punktu widzenia.

5.    Nie mam więc na razie żadnych konkretnych obowiązków, tylko się ciągle z kimś spotykam i szkolę a potem przetrawiam nowe wiadomości, ale to dobrze, bo nie czuję się rzucona na głęboką wodę.

6.    Oczywiście to chwilami powoduje, że czuję się dziwnie nie na miejscu, bo dookoła mnie wszyscy działają i robią swoje, a ja tak siedzę z pozoru bezczynnie, ale grunt, że się nie nudzę. Poza tym pamiętam, że kiedy rozpoczynałam poprzednią pracę, to początkowo też tak było, że wręcz martwiłam się, czy aby na pewno jestem potrzebna i czy mnie zaraz nie zwolnią, ale po czasie doceniłam ten czas, bo dzięki niemu stopniowo mogłam zapoznać się ze sposobem funkcjonowania wielu rzeczy. Liczę na to, że tutaj będzie podobnie - lepsze to, niż bycie rzuconym na głęboką wodę.

7.    Wczoraj poznałam mnóstwo nowych osób, uścisnęłam wiele dłoni a przed moimi oczami przewijały się dziesiątki nowych twarzy, do których teraz staram się jakoś dopasować imiona (myślę, że i tak jest nieźle, bo zdołałam zapamiętać ponad dwadzieścia :)). Przyznaję, że nie jestem do tego przyzwyczajona, bo przecież dotychczas pracowałam raczej w kameralnym gronie - w restauracji co prawda była spora rotacja na stanowiskach kelnerskich, ale jednak to trochę co innego. 

8.    Z tego powodu na razie czuję się lekko skrępowana w niektórych sytuacjach. Takie poczucie nadmiernej świadomości istnienia własnej osoby... Nie wiem, czy wiecie, co mam na myśli. W każdym razie dziwnie mi jest trochę w nowym środowisku, czuję się obco i czasami trochę niezręcznie, mimo, że spotkałam się jedynie z życzliwością albo po prostu obojętnością. Ale oczywiście mnie się wydaje, że oczy wszystkich są zwrócone na moją osobę i że każdy mój ruch jest śledzony, co zapewne nie jest prawdą.

9. Mam wrażenie, że wszyscy wokoło są tak wybitnie profesjonalni, a ja jestem taką sierotką, która nie wiadomo skąd się wzięła :) Jasne, że mam wiedzę i doświadczenie, ale nie mam obycia jeśli chodzi o pracę w korporacji. I tego się trochę obawiam. Tłumaczę sobie, że przecież mnie zatrudnili, a mają tak świetnie zorganizowany dział HR, że to raczej nie był wybór przypadkowy, ale na razie jest mi dziwnie. Czekam aż to minie.

10. Ale przy tym wszystkim cieszę się, że mam znowu możliwość zdobycia zupełnie nowych doświadczeń i nauczenia się czegoś nowego.

11. Na froncie domowym jest póki co spokojnie. Wiking nie sprawia wrażenia, żeby odnotował, zmiany w naszej codzienności, choć pewnie jednak zauważył moją nieobecność. Ale póki co, nie przeżywa jej specjalnie. Niania mówi, że jest pogodny jak zawsze.

12. Jeśli chodzi o mnie, to będąc w pracy potrafię nie myśleć o domu. Ani razu nie zadzwoniłam do niani z pytaniem co słychać, nie zamartwiam się ani nie zastanawiam, jak sobie radzą. Ale jak mi się czasami Wikuś przypomni, to jest mi żal. Szczególnie w drodze do i z pracy, kiedy mijam te wszystkie miejsca, które ostatnimi czasy mijała tylko z Wikingiem w wózku. Smutno mi się wtedy robi i bardzo mi szkoda, że to już nie wróci. Prawda jest taka, że tęsknię za Wikingiem i czasem z nim spędzonym. Brakuje mi tego, że w każdej chwili mogłam go przytulić i pocałować. Nie szaleję co prawda z tej tęsknoty, ale muszę przyznać, że to jest dla mnie trochę uczucie nieznane. Może jeszcze innym razem przystąpię do głębszej analizy tych uczuć.

13.  Jednak radość Wikinga, kiedy wchodzę do domu jest bezcenna :) Przez chwilę patrzy a potem szeroko się uśmiecha i idzie do mnie szybkim krokiem, żeby się we we mnie wtulić. Albo macha swoimi rączkami z radości. To wygląda naprawdę słodko.
 

niedziela, 10 stycznia 2016

Zamykamy ten rozdział :(

I nadszedł ten dzień. Koniec mojego urlopu macierzyńskiego, nie tylko formalny, ale i praktyczny. Jutro idę do pracy. Dziwne to uczucie, kiedy dzisiaj wszystko robię z myślą o tym, że przed ósmą będę musiała wyjść z domu i razem z całą masą innych ludzi pracujących pojechać do centrum Warszawy, gdzie spędzę osiem godzin. Nie jestem pewna jak to zniosę...

O dziwo nie stresuję się aż tak bardzo - nie wiem, czy na razie, czy po prostu stres mnie nie dopadnie. Odkąd dostałam pracę, tylko raz śniło mi się nowe miejsce, a to też chyba o czymś świadczy. Jak się z tym wszystkim czuję? Różnie powiedziałabym.
Najłatwiej chyba napisać jest o tych najbardziej oczywistych i wytłumaczalnych odczuciach. Cieszę się, że udało mi się tak szybko znaleźć pracę i że nie miałam wcale okresu przejściowego między dniem, kiedy urlop macierzyński mi się kończy a tym, kiedy rozpocznę nową pracę, czyli, że ominęło mnie takie prawdziwe bezrobocie. Wiem, że nawet gdybym pocieszała się, że zyskałam kilka dodatkowych dni/tygodni z Wikingiem, to bardzo stresowałabym się i przede wszystkim dołowała faktem, że nie mam pracy. Przyznaję, że moje myślenie bardzo się zmieniło i w myśl wspomnianego kiedyś tu punktu drugiego mojego dekalogu, że tylko krowa nie zmienia poglądów, stwierdzam, że zmieniłam też zdanie na temat tego, czy mogłabym nie pracować. Otóż na tę chwilę (bo kto wie, czy za jakiś czas znowu mi się nie odmieni) zdecydowanie mogłabym, gdybyśmy tylko mogli sobie na to pozwolić i gdybym nie musiała za bardzo latać ze szmatą po domu (choć to z kolei byłoby nie w porządku wobec Franka w moim odczuciu). Ale to jest chyba temat na osobną notkę, więc pozostanę tylko przy tym, że cieszę się, że urlop macierzyński został wydłużony (aczkolwiek nie mam pojęcia, co zrobiłabym, gdybym nadal miała poprzednią pracę i  czy nie wróciłabym do niej po pół roku, na szczęście ominął mnie ten dylemat).
Dobrze się więc stało i stwierdzam, że poukładało się to wszystko wręcz idealnie.

Niemniej jednak, bardzo żal mi tego czasu, który dobiega końca. Owszem, początki były trudne i miałam wrażenie, że każdy dzień jest bezsensowny, w dodatku wydawało mi się, że to się nigdy nie zmieni i nigdy już nie będę miała do czego dążyć. Ale dziś zrzucam to na karb mojej słabszej kondycji psychicznej. Tak naprawdę w tej chwili nie boję się powiedzieć, że pod wieloma względami ostatnie miesiące były jednymi z najpiękniejszych i najszczęśliwszych w moim życiu. 
Teraz już nabrałam trochę dystansu, myślę, że to dlatego, że jeszcze nie do końca umiem wyobrazić sobie, jak to będzie w praktyce. Ale obawiam się, że najbliższe tygodnie będą dla mnie bardzo trudne i męczące. Będę musiała się przyzwyczaić do nowych porządków w życiu i do tego, że nie będę już spędzać niemal całego mojego czasu z Wikingiem. Tego się boję najbardziej, bo przecież dotychczas byliśmy razem niemal non stop - z przerwami jedynie na jakieś moje wyjścia, które zwykle nie trwały dłużej niż 4 godziny. Najtrudniej było dzień po tym, jak otrzymałam telefon, że zostałam przyjęta do pracy. Co chwilę płakałam patrząc na Wikusia, który bawił się jak zwykle. Miałam wrażenie, jakby właśnie ktoś mi powiedział, że mój czas się kończy. Mało tego, wtedy wydawało mi się wręcz, że ktoś mi Wikinga zabierze i teraz już go nie będę miała. 
Taki dzień emocjonalnego rozchwiania był na szczęście tylko jeden i teraz patrzę na to bardziej racjonalnie. Ale i tak bardzo mi szkoda tych wszystkich chwil, które już nie będą naszymi wspólnymi. Pomimo wszystkich gorszych momentów, bardzo wielu rzeczy będzie mi brakowało. Na przykład spacerów w okolicach południa, przesiadywania na ławeczce w parku, chodzenia po supermarkecie z Wikusiem w wózku w dni powszednie - słowem, bycia osobą niepracującą, która może sobie pozwolić na wychodzenie z domu, kiedy jej się podoba :) Idąc dalej - będzie mi brakowało zajęć, na które razem jeździliśmy, wizyt u Agnieszki i Adasia, wspólnych zabaw w ciągu dnia, a nawet oglądania powtórkowych odcinków M jak miłość o siódmej rano i później zerkania jednym okiem na telewizor, kiedy telewizja śniadaniowa prezentowała jakiś interesujący mnie temat. Oj, mnóstwo tego jest :( Prawdę mówiąc, jak o tym piszę, coraz bardziej dociera do mnie, że to już naprawdę koniec i znowu żal mnie ściska za gardło... 
Będę tęsknić za Wikingiem, na pewno. W tygodniu nie będziemy mieli niestety dla siebie zbyt dużo czasu. Wiem, że taka jest kolej rzeczy i musiało się tak stać. Ale przez to żal wcale nie jest mniejszy. Mam tylko nadzieję, że chociaż weekendy mi to wynagrodzą i wszystko sobie odbijemy. 
W sumie to kończę już temat czego i jak bardzo będzie mi brakowało, bo stwierdzam, że i tak nie potrafię tego opisać :( 

Dodam jeszcze, że boję się, jak to wszystko będzie wyglądało. Mam wrażenie, że teraz już kompletnie na nic nie będę miała czasu, że wszystko będzie leżało odłogiem. Że nie będzie czasu na gotowanie, jedzenie, może nawet spanie? Niee, spanie to u mnie zawsze był priorytet, osiem godzin musiało być, więc i teraz będę się kładła o 22 i wstawała o 6. To akurat nie bardzo się zmieni, bo właściwie tego się trzymałam przez cały czas. Chociaż dość często bywało, że Wikuś dosypiał sobie jeszcze do siódmej (nawet ósmej, ale to już rzadko) - a ja razem z nim. Mam nadzieję, że Wiking nadal będzie spał w nocy, tak jak śpi teraz, bo chociaż zwykle zaliczamy jedną pobudkę, to nie jest ona szczególnie dokuczliwa, zwykle się nie wybudzam i od razu zasypiam ponownie. Ale nie ukrywam, że mam trochę obaw, czy teraz nie będę bardziej zmęczona.

Wiem, że wszystko się poukłada... Tego rodzaju lęki towarzyszyły mi przy każdej życiowej zmianie a ostatecznie wszystko udawało się dobrze zorganizować. Ale jednak i tak się boję i zastanawiam, jak to będzie. 
A tymczasem - zamykam pewien rozdział w moim życiu. Blogowo chyba też, bo obawiam się, że tym postem właśnie kończę okres niemal codziennego pisania. Chciałabym nadal pisać często i dużo, ale nie łudzę się - będę miała na to czas jedynie przez jakieś dwie godziny wieczorem (chyba, że w przyszłości okaże się, że ta praca też będzie taka fajna, że od czasu do czasu będę mogła sobie pozwolić na napisanie notki w czasie przestoju:)), a przecież to nie będzie jedyne, co będę chciała robić. Ale mam nadzieję, że uda mi się przynajmniej być w miarę na bieżąco. 

A więc jutro znowu mam do przeżycia pierwszy dzień reszty mojego życia... Pojęcia nie mam, jak to zniosę. Ani jak zniesie to Wiking, bo chociaż na razie wszystko wskazuje na to, że jemu nie zrobi to większej różnicy, to kto wie, co będzie.

Ps. Zapomniałam jeszcze wspomnieć o jednej sytuacji, która pokazuje, jak nagle zmieniło się moje myślenie.
3 grudnia, czyli tego samego dnia, kiedy wysłałam aplikację do firmy, w której jutro rozpoczynam pracę, umawiałam się na spotkanie 17 grudnia ze współpracownikami z mojej poprzedniej pracy. Cieszyłam się na to wyjście, myślałam o tym, jak fajnie będzie się wyrwać. 14 grudnia dowiedziałam się, że zostałam przyjęta do pracy i kiedy trzy dni później jechałam na spotkanie, miałam już zupełnie inne nastawienie. Owszem, cieszyłam się, że spotkam się ze znajomymi, ale z drugiej strony żal mi było tego czasu - myślałam sobie, że w pewnym sensie tracę czas z Wikingiem. Nawet kiedy wsiadałam do metra, odczuwałam żal, że nie mam ze sobą wózka z Wikusiem...