*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Jedzenie, czyli wikingowa rutyna dla zainteresowanych część V.

O Wikingu dawno nie było, ani o jego zwyczajach, a jeszcze zanim mnie wciągnie praca (?) chciałabym wspomnieć o tym i owym...
Na przykład o jego nawykach żywieniowych :) Pisałam o tym ostatnio jeszcze w kontekście karmienia piersią. Teraz można powiedzieć, że idziemy zgodnie z planem... Planowałam bowiem, że będę karmić piersią przynajmniej przez 10-12 miesięcy. Założenie było takie, że będę stopniowo Wikinga od takiego jedzenia odzwyczajać tak, żeby w okolicach roczku może nie tyle odstawić go zupełnie, co po prostu sprawić, żeby mógł się bez mojego mleka obejść. Można powiedzieć, że samo wyszło, bo po prostu Wiking tak posmakował w "normalnym" jedzeniu, że już nie było za wiele czasu na mleko z piersi w ciągu dnia. Stało się to mniej więcej półtora miesiąca temu. Od tamtej pory właściwie łapałam się na tym, że w ciągu dnia karmiłam go tylko raz lub dwa razy, często też było to raczej na zasadzie popicia niż faktycznego jedzenia. Teraz prawie wcale już go nie karmię w ciągu dnia, chyba, że akurat ewidentnie tego chce albo nie chce niczego innego pić (choć wtedy wcale nie jest powiedziane, że wypije mleko z piersi). Karmię go jeszcze w nocy i bywa, że ssie nawet przez parę minut, ale potem różnie bywa - czasami po jedzeniu zasypia, a czasami się denerwuje i jest wkurzony, że nie może zasnąć z powrotem. 
Myślę, że czas karmienia piersią powoli dobiega u nas jednak końca. Z jednej strony oczywiście trochę mi żal, bo zawsze to koniec jakiegoś etapu, z drugiej już dawno to nie było takie fajne jak na początku, kiedy to karmienie trwało nawet godzinę, a Wikuś sobie ssał długo, spokojnie i potem zasypiał :) To były najlepsze czasy!
Poza tym cieszę się, że póki co, odbyło się to u nas w miarę bezboleśnie. Wiking miał co prawda krótką fazę, kiedy to szarpał mnie za bluzkę i koniecznie chciał ssać, ale szybko mu przeszło - właśnie wtedy, kiedy zasmakował w innym jedzeniu. Teraz rzadko się już dopomina i nie robi tego nachalnie. Dobrze, że stało się to mniej więcej w zakładanym przez nas czasie, czyli do roczku. Może mogłabym jeszcze karmić potem przez jakieś pół roku, ale to już naprawdę maks. Po prostu nie przemawia do mnie idea karmienia piersią dziecka dwuletniego albo takiego, które już chodzi do przedszkola, bo znam takie przypadki. Nie chodzi o to, że je potępiam, te mamy mają swoje racje i swoje argumenty, które jak najbardziej do mnie trafiają, krzywdy na pewno dziecku  nie wyrządzają, ale nie w każdym przypadku się to po prostu sprawdza i myślę, że u nas by się to nie sprawdziło. Myślę, że z czasem byłoby zresztą coraz trudniej Wikinga od piersi odzwyczaić, bo więcej już by rozumiał i miałby swoje nawyki.W każdym razie, bardzo możliwe, że ten problem nas ominie. 

Teraz Wiking zazwyczaj zjada w ciągu dnia kaszkę i trzy lub cztery posiłki bezmleczne. Czasami też między posiłkami zjada jeszcze jakąś przekąskę zazwyczaj w postaci surowej papryki, ogórka albo innego warzywa, rzadziej jest to biszkopt, wafelek ryżowy albo chrupek kukurydziany. Ale zdarza się, bo nie należymy do tych rodziców, którzy zamierzają dziecko całkowicie odciąć od słodyczy. Sami je jemy, więc nie będziemy dziecku zabraniać, niech wie, co to jest słodkie, ale niech się tym nie objada. Aaa, no i Wiking strasznie lubi suchy chleb i bułki. Kiedy rano jem kanapki, to obowiązkowo muszę dać Wikusiowi przynajmniej skórkę od chleba a najlepiej piętkę albo i całą kromkę, bo inaczej jest wrzask ;)
O tym, jak Wiking je już parę razy wspominałam. Rozszerzanie diety zaczęliśmy niby w piątym miesiącu, ale tak naprawdę pełną parą ruszyliśmy dopiero po ukończeniu przez niego pół roczku. Wcześniej szło nam dość niemrawo. Czasami dostawał coś ze słoiczka, czasami coś tam mu ugotowałam, ale trudno było mówić wtedy o tym, żeby on cokolwiek jadł. Raczej próbował, a "jadł" nadal mleko.
Po półroczku musieliśmy wprowadzić jakiś rygor w podawaniu mu posiłków bezmlecznych, więc staraliśmy się, żeby dostawał w ciągu dnia jeden deserek i jeden obiadek. Nie zawsze się udawało, ale pilnowaliśmy się, żeby tak było. Na początku Wiking był bardzo entuzjastycznie do nowych smaków nastawiony i rzucał się niemal na wszystko. Potem mu się odechciało i nie tyle nie chciał jeść, co po prostu nudziło go siedzenie. Przyznam, że nie lubiłam go karmić łyżeczką :) Męczyła mnie ta czynność i trochę nudziła. Przełom nastąpił we wrześniu, czyli kiedy Wiking miał już skończone osiem miesięcy. Wtedy jeszcze bardziej zachwycił się jedzeniem - i to nie tylko papkami, ale największą przyjemność zaczęło mu sprawiać jedzenie większych kawałków. 
Od tamtej pory zaczęłam czerpać (no, prawie ;)) przyjemność nie tylko z karmienia Wikusia, ale także z gotowania dla niego. Normalnie zaczęłam przygotowywać regularne posiłki ;) Zupki, kluseczki, kotleciki... A im bardziej się rzucał na jedzenie, tym bardziej miałam ochotę na to gotowanie. Najbardziej chyba smakuje mu zupa ogórkowa, ale nie pogardzi też krupniczkiem. Zajadał się kopytkami dyniowymi i klopsami z cielęcinki. Z deserów chyba najbardziej podeszła mu kasza jaglana z jabłkiem i cynamonem. Nie przekonał się do kisielu wiśniowego, ale mam podejrzenie, że już zaczynała mu się wtedy ta grypa żołądkowa, więc będę musiała to jeszcze przetestować. 
Jak możecie wyczytać, Wiking zjada już całkiem "dorosłe" potrawy. Zazwyczaj je po prostu to samo co my, chociaż nie z tego samego garnka. Po prostu jak robię dla nas ogórkową, to dla niego gotuję w osobnym garnku taką samą zupę, tylko inaczej doprawioną - nie dodaję soli, a zamiast tego wsypuję sporo różnych ziół. Poza tym, wspominałam już parę razy o tym, że zawsze kiedy my jemy, on siada z nami przy stole i też dostaje do swojej miseczki coś, co mamy na talerzach. Dzisiaj na przykład dostał makaron, gotowanego kurczaka i ogórka. Zjada wszystko rączkami, bo jeszcze się nie nauczył posługiwać łyżeczką - trzyma ją tylko, a zjada z drugiej rączki. Nie jest to taka typowa metoda BLW (czyli Baby Led Weaning albo Bobas Lubi Wybór) polegająca na tym (tak w duużym uproszczeniu dla tych, którzy mogą nie mieć pojęcia o co chodzi), że pomija się etap, kiedy podaje się dziecku papki i daje mu się tylko większe, miękkie kawałki różnego jedzenia i ono samo sobie wybiera, co je. Na początku tylko jedzeniem się bawi, później zjada coraz więcej. Jak wiecie jestem przeciwniczką wszelkich skrajności a także przesadnego stosowania się do ściśle określonych reguł różnych metod, wolę wybierać sobie z nich to, co akurat w naszym wypadku może się sprawdza. Podawaliśmy więc papki na równi z kawałkami jedzenia. Nie dawaliśmy Wikingowi jakiegoś dużego wyboru, tylko po prostu to, co akurat miałam pod ręką. Początkowo w ogóle trudno było mi przeforsować ten pomysł, bo Franek się strasznie bał, że się Wikuś zakrztusi, a tymczasem ja widziałam, że on sobie świetnie radzi w takich sytuacjach i potrafi porządnie odkaszlnąć (co jest bardzo ważną i potrzebną umiejętnością). Ale potem się udało i teraz tylko czasami Franek stęknie, że za duży kawałek sobie Wiking odgryzł ;) W każdym razie na początku ta metoda i tak szału nie robiła, bo Wiking niespecjalnie był zainteresowany, ale właśnie w okolicach dziewiątego miesiąca zachwycił się tym, że może jeść razem z nami. Od tamtej pory nie ma możliwości, żebyśmy coś jedli i jemu nie dali :) Ale dla nas to tylko lepiej, bo po pierwsze spokojnie możemy zjeść posiłek, a nie na zmianę, bo druga osoba musi zająć się dzieckiem, a po drugie Wiking od małego uczy się zwyczaju, że przy stole siedzi się razem, całą rodziną.

Gotuję Wikingowi teraz sporo, ale nie mam też nic przeciwko słoiczkom. Po prostu uważam, że karmić należy tak, jak rodzicom jest wygodniej, jedno nie wyklucza drugiego. Słoiczki to fajne rozwiązanie, kiedy akurat nie ma czasu albo nie chce się gotować. Poza tym są łatwo dostępne i chyba jednak wygodniejsze w pewnych sytuacjach. Niektórzy rezygnują z tego rozwiązania twierdząc, że jedzenie w słoiczkach nie jest do końca naturalne i zdrowe. Inni z kolei uciekają się tylko do tej opcji i uważają, że skoro nie mają warzyw z własnej uprawy, słoiczki są lepsze. Do mnie nie przemawiają chyba argumenty żadnej ze stron. Po prostu wiem, że trudno jest dzisiaj żywić się tak absolutnie i w stu procentach ekologicznie, więc może nawet i lepiej, kiedy dziecko od małego jest w jakiś sposób narażone na pewne substancje - chociaż oczywiście bez przesady, bo bezpieczeństwo jest jednak najważniejsze i nie chodzi o to, żeby od razu faszerować malucha chemią. 

Jak w każdej dziedzinie życia i tutaj wyznaję zdroworozsądkowe umiarkowanie. Wiadomo, że chcę jak najlepiej dla własnego dziecka, więc staram się, żeby jadł jak najbardziej zdrowe i pełnowartościowe posiłki. Ale z drugiej strony nie mam zamiaru w przyszłości chować przed nim słodyczy albo kategorycznie zabraniać zjedzenia pizzy albo hamburgera od czasu do czasu. Teraz Wiking jada już prawie wszystko. Nie podałam mu jeszcze na przykład cytrusów (chociaż jadł już wersję słoiczkową z twarożkiem), mleka krowiego (ale przetwory mleczne i owszem) czy grzybów. Trudno zresztą wymienić mi wszystkie, ale chodzi raczej o jakieś potrawy, które mogłyby mu zaszkodzić albo które niczego dobrego na tym etapie by nie wniosły do diety Wikinga. Jak już wspomniałam, nie solę jego posiłków, ale jeśli czasami dostaje coś z naszego talerza, to jest to posolone. Nie dostaje też nic smażonego ani przetworzonego. No i słodkiego jednak też unikamy na razie.

Problem mamy trochę z napojami, bo Wiking mało pije. I to obojętnie co by to nie było - woda, kompot, sok czy herbatka - jeśli faktycznie chce mu się pić to nie pogardzi nawet zwykłą wodą, ale zazwyczaj nawet słodkim sokiem (choć zwykle jednak zmieszanym z wodą) musimy poić go trochę na siłę, kiedy wiemy, że bardzo mało wypił. Cóż, to chyba ma po mamie ;) Ale kiedy bardzo chce mu się pić to umie się o to upomnieć, więc tłumaczymy sobie po prostu, że jego organizm to sam sobie reguluje.

Zdążyliśmy się już kilka razy przekonać, że kiedy Wiking nie chce jeść, to zawsze coś za tym stoi - zwykle jakaś nadciągająca choroba, bo już przynajmniej trzy razy było tak, że Wiking nagle stracił apetyt i za pierwszym razem dzień później miał trzydniówkę, drugi raz infekcję a trzeci - jelitówkę. Ale poza tymi sytuacjami, raczej nie mamy problemów, jeśli chodzi o jedzenie. Kiedy ja byłam w wieku Wikinga, byłam strasznym niejadkiem. Na szczęście póki co tego po mnie Wikuś nie odziedziczył :) Wcina wszystko bardzo chętnie, ale czasami nie umie wysiedzieć na tyłku, żeby zjeść. Interesuje go wszystko wokół, kręci się, wierci, czasami stęka - mimo, że buzię otwiera szeroko. W takich momentach bardzo nie lubię go karmić, bo to dość irytujące, jednak przyznać muszę, że narzekać nie możemy - nie musimy uciekać się do żadnych wymyślnych sposobów, żeby nakarmić dziecko i oby tak już pozostało!