*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 19 listopada 2015

Mądra matka po szkodzie :)

Dzisiejsza notka jest kontynuacją tej. Wiele razy przymierzałam się do tego, żeby wreszcie podzielić się dalszym ciągiem moich refleksji, ale dopiero wizyty u Hani i Helenki, o których ostatnio pisałam (i jeszcze napiszę :)) mnie do tego zmotywowały.

Pod koniec wrześniowej notki napisałam, że choć nie chciałabym wracać do pierwszych dwóch miesięcy po porodzie, to gdybym jednak miała taką możliwość, wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Oczywiście to wszystko nie jest możliwe, ale gdyby tak było i gdybym z moją teraźniejszą wiedzą i bagażem doświadczeń cofnęła się do stycznia, to przede wszystkim olałabym wszelkie obawy, że dziecko się do czegokolwiek przyzwyczai. To znaczy, może nie do końca olała - bo to też się zmienia. Jeszcze dwa miesiące temu uważałam, że dziecko raczej do niczego nie może się przyzwyczaić, teraz uważam, że dotyczy to całkiem małego dziecka, to które ukończyło już pół roku chyba może wyrobić sobie pewne nawyki, nad którymi rodzice powinni panować (stąd nasza "kontrola" jeśli chodzi o karmienie piersią na przykład, na inne rzeczy też pewnie przyjdzie czas). Ale dzisiaj skupię się na tym malutkim Wikingu, tym ze stycznia, lutego i marca...

Bardzo możliwe, że Wikuś płakałby mniej (choć oczywiście tego nie wiem), gdybym na przykład częściej przystawiałabym go do piersi. Tymczasem ja go karmiłam i kiedy widziałam, że już zjadł „zamykałam stołówkę”. Kiedy krótko potem Wiking płakał i niewiele można było z tym zrobić, najczęściej pomagało ponowne przystawienie do piersi. Ale czasami się przeciwko temu wzbraniałam, bo miałam wizję, że w takim razie on się nigdy tego nie oduczy! Głupie myślenie sprowokowane idiotycznymi poradami, które gdzieś wyczytałam, a które mają na celu wytresowanie dziecka. Choć jeśli chodzi o karmienie, jest też druga strona medalu - takie karmienie dotyczy chyba raczej pierwszego miesiąca, później trzeba trochę uważać, bo jeśli na każdy płacz dziecka reaguje się podaniem piersi, to ono ją chwyta, nawet jeśli nie jest głodne, ale je, bo taki ma odruch i potem płacze, bo boli je brzuszek z przejedzenia - tak było prawdopodobnie u nas, a na pewno było tak u Helenki, Ala teraz ma nakaz od położnej, żeby karmić nie częściej niż co 2-3 godziny. No, ale na początku to jednak trzeba mi było trochę ulec Wikingowi. Trudno, mądry Polak po szkodzie ;)

Podobnie było z noszeniem – też staraliśmy się w tych pierwszych tygodniach Wikinga za dużo nie nosić, żeby się nie przyzwyczaił. A tymczasem dziś wiem, że dziecko po prostu dorasta, a co za tym idzie, wyrasta z pewnych zachowań. Na przykład chusta - był czas, kiedy noszenie w chuście Wikinga bardzo uspokajało. Zasypiał w niej na parę godzin, później chusta była dla niego "środkiem transportu" nie chciał za bardzo w niej spać, ale traktował ją jako alternatywę dla wózka. Z tym, że z wózka nic nie widział, a siedząc w chuście i owszem. Potem nagle mu się odwidziało :) Nie chciał, żeby wiązać go w chustę, odpychał się, bo nie był zadowolony, że chcę go nadal nosić tyłem do świata. I kiedy już myślałam, że skończył się u nas kolejny etap, wróciła u Wikusia potrzeba bliskości - chciał ciągle być na rękach, więc któregoś dnia, kiedy musiałam coś szybko zrobić, a Wiking trzymał się kurczowo mojej nogi, po prostu wsadziłam go do chusty a on... po prostu się do mnie przytulił i się uspokoił :) Jak widać, dziecko często samo reguluje swoje potrzeby. No, ale to znowu taka dygresja - trudno jednak pisać o tych pierwszych miesiącach, bez odniesień do teraźniejszości :)

Oczywiście to nie jest tak, że od początku stosowaliśmy zimny chów, bo zdecydowanie tak nie było. Przytulaliśmy Wikinga, całowaliśmy go, nosiliśmy. Ale tak naprawdę dopiero w trzecim miesiącu jego życia, przestałam się martwić tym, że wieczorem zasypia u mnie na rękach zamiast odłożony do łóżeczka. Zresztą nie tylko przestałam się tym martwić, a po prostu zaczęłam się cieszyć tym momentem bliskości – cieszyłam się, że ja po prostu siedzę i go przytulam, a on po jakimś czasie zamyka oczy… Kiedy się z tym oswoiłam, przyszedł czas na naukę zasypiania w łóżeczku, która dość szybko przyniosła efekty i do dziś raczej nie mamy z tym większych problemów.

Zdecydowanie myślę, że miały rację te z Was, które mi pisały w tych pierwszych tygodniach, że Wikuś tak płacze, bo potrzebuje bliskości. Co prawda nigdy nie zostawiałam go płaczącego samego, zwykle go tuliłam i próbowałam pocieszyć, ale na pewno dziś lepiej bym sobie z tym poradziła. Choćby dlatego, że już znam moje dziecko i nie jest ono dla mnie kimś obcym. Być może Wiking wyczuwał mój stres, niepokój, zniecierpliwienie i co tam jeszcze... Wydaje mi się, że dziś mam sto razy więcej cierpliwości i serca do mojego dziecka - histerie które czasami urządza, przebijają wielokrotnie to, co było na początku, a mimo to nie robi to na mnie większego wrażenia i zazwyczaj nie wyprowadza mnie z równowagi :)

I jeszcze jedno, chyba najważniejsze. Popełniłam poważny błąd, z którego dopiero później zdałam sobie sprawę, a który tak naprawdę rzutował absolutnie na wszystko. Przez te pierwsze dwa miesiące, cały czas szukałam pomocy z zewnątrz! Oczekiwałam, że inni powiedzą mi co i jak mam robić. Że powiedzą mi dlaczego dziecko płacze, jak mam temu zaradzić, w jaki sposób się nim zająć. I czułam żal, że nie otrzymywałam tej pomocy. Miałam wrażenie, że osoby obce (położne, lekarze) bagatelizują mój problem, z kolei te bliższe (teściowa) za bardzo wczuwają się w sytuację. Dzisiaj wiem, że właśnie na tym polegał mój błąd – szukałam tej pomocy i czekałam na nią, zamiast poświęcić ten czas na wsłuchanie się w siebie, w swoją intuicję. Miałam intuicję, czasami wydawało mi się, że wiem, co się dzieje, ale uciszałam ten głos, bo… nie ufałam sobie! Wiedziałam, ze nie mam doświadczenia, więc sądziłam, że się mylę. Kiedy zaczęłam słuchać siebie i jeszcze uważniej obserwować synka, automatycznie zaczęłam sobie lepiej radzić. Dzisiaj mam zaufanie do swoich osądów. I nawet jeśli ktoś mi mówi, że Wiking na pewno nie jest śpiący, to ja i tak idę go położyć i choć trzeba przeczekać czasami chwilę wrzasków, to potem z satysfakcją stwierdzam, że zasnął na godzinę… Albo tylko wzruszam ramionami, na sugestię, że Wikinga na pewno boli brzuszek, bo wiem, że akurat ten rodzaj płaczu jest u Wikusia oznaką złości. 
No właśnie, skoro przy wikingowych problemach gastrycznych jesteśmy... Nie mogę zgodzić się z tym, że każdy nagły, bardzo głośny płacz Wikinga oznaczał i oznacza ból brzuszka. Ale nie wykluczam, że bywały momenty, kiedy był on przyczyną. Do dziś nie wiemy, czy Wiking cierpiał z powodu kolki niemowlęcej, (nie były to regularne napady płaczu, trwającego określoną ilość czasu), a być może po prostu były to jakieś kolki o nietypowym przebiegu. Ale na pewno borykał się z refluksem. Więc pewnie nie wszystkie jego nerwowe zachowania można by było zniwelować, ale już pod koniec trzeciego miesiąca zdecydowanie lepiej radziłam sobie z płaczem, który ewidentnie był wywołany przez ból. 

Czasu nie da się cofnąć, a więc nie będę miała możliwości przeżyć tego wszystkiego jeszcze raz z taką wiedzą, jaką już mam (przy ewentualnym drugim dziecku będzie już inaczej, pojawią się nowe problemy). Trudno, było - minęło. Nie mam do siebie żalu o moje postępowanie na samym początku. Lubię siebie na tyle, żeby być wyrozumiałą dla swoich wad, niedoskonałości i popełnianych błędów. Dzięki temu też się czegoś nauczyłam. A poza tym jestem dumna z siebie, że udało mi się przezwyciężyć tamten kryzys, widocznie musiałam swoje przepracować... Bo już nigdy później nie czułam się tak źle, jak wtedy. Widocznie jestem typem matki, która potrzebowała więcej czasu na oswojenie się z sytuacją a z kolei Wiking jest typem dziecka, które dało rodzicom w kość w pierwszym okresie swojego życia (w tym przekonaniu utwierdziły nas wspomniane wcześniej wizyty, ale o tym będzie jeszcze później). Ale najważniejsze, że teraz jest już zupełnie inaczej :) Mam w sobie dużo spokoju, cierpliwości, wyrozumiałości i radości z tego, że obok mnie jest ten mały człowieczek. Na początku roku nie wyobrażałam sobie, że mogę osiągnąć taki stan ducha. Udało się jednak i dziś po prostu wiem, że pewne rzeczy trzeba po prostu przeżyć i przeczekać.
I dodam jeszcze, że uważam, że nie ma nic złego w przyznawaniu się do swojej słabości. Czasami przynosi to bardzo ważne korzyści, jak na przykład pocieszenie. Nie wiem, czy Wam już dziękowałam, ale jeśli nie, to zrobię to teraz, bo lepiej późno niż wcale :) Byłam i jestem wdzięczna tym z Was, które mnie pocieszały w tych trudnych momentach, dzieląc się swoimi doświadczeniami i wspomnieniami o trudnościach. Oraz tym, które pisały, że to, co czuję nie jest czymś nienormalnym. I tym, które nawet nie mając swoich doświadczeń, wierzyły we mnie i w to, że dam radę. To naprawdę dawało mi bardzo dużo. A więc dziękuję ;)