*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 30 grudnia 2015

Co robiłam w tym roku, czyli wstęp do podsumowania :)

Wiecie, bo wiele razy o tym wspominałam, że nie znosiłam (i nie znoszę) kiedy ktoś wmawiał mi, jak będzie wyglądała moja przyszłość - na przykład jako matki. Kiedy byłam w ciąży, ciągle słyszałam, że zobaczę, jak wszystko się zmieni, jak na nic nie będę miała czasu, jak będę musiała zapomnieć o swoich przyjemnościach i tak dalej...
Nie zamierzam ściemniać, że kiedy pojawia się dziecko, to życie się nie zmienia. Owszem, zmienia się i to bardzo. Jest to rewolucja, której zresztą byłam świadoma od samego początku. Ale jeśli chodzi o resztę to jest już przede wszystkim kwestia organizacji. To prawda, że nie mam już tyle czasu, ile miałam kiedyś, bo przecież nie jest on z gumy, a logiczne jest, że dochodzi całe mnóstwo innych, czasochłonnych czynności a przez większość dnia zajmuję się Wikingiem, choćby bawiąc się z nim. Ale pojawienie się Wikusia nie oznaczało dla mnie automatycznie rezygnacji z robienia wszystkiego co lubię i poświęcania się temu, co sprawia mi przyjemność. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że dość szybko doszłam do perfekcji jeśli chodzi o wielozadaniowość i jeszcze lepszą organizację czasu.

To fakt, że na początku trochę miałam problem z tym, że nie mogę w dalszym ciągu stosować się do mojego planu dnia i grafiku, który sama sobie rozpisałam. Nie umiałam się początkowo odnaleźć w nowej rzeczywistości, nie potrafiłam kilku rzeczy odpuścić i cały czas miałam wrażenie, że niepotrzebnie tracę czas. Wiedziałam jednak, że to jest błędne myślenie i wyleczyłam się z niego, a potem opracowałam sobie nowe grafiki i nowe plany dnia :) Zresztą wiecie, że początki mojego macierzyństwa w ogóle były dziwne i trudne, ale grunt, że udało mi się dość szybko wszystko sobie poukładać. W gruncie rzeczy, kiedy jakiś czas temu o tym myślałam, stwierdziłam, że przez ten rok miałam całkiem sporo czasu dla siebie. Ok, może nie tyle, ile bym miała bez Wikinga, ale jednak dużo udało mi się zdziałać, a poza tym, byłam bardziej efektywna, bo wiedziałam, że czasu nie mogę marnować, tak, jak to czasami bywało w moim innym życiu :P czyli w życiu przed dzieckiem.

Dzisiaj chciałam zrobić taki wstęp do podsumowania tego roku i skupić się na tym, co mi się udało jeśli chodzi o moje plany i czynności, których wykonywanie sprawia mi przyjemność - choć nie wiem, czy słowo pasje albo nawet hobby by pasowało :) Po raz kolejny cieszę się, że Wikuś urodził się na początku roku, bo dzięki temu można sobie tak fajnie wszystko podsumowywać :D
Wspominałam ostatnio o kilku sprawach, które chciałam pozamykać. Założyłam sobie, że do 31 grudnia skończę parę rzeczy. Na przykład śpiworek dla Wikinga, który robiłam na szydełku. Zabrałam się za niego dokładnie rok temu - w grudniu 2014. Późno, wiedziałam, że nie zdążę przed jego narodzinami, ale początkowo tempo miałam całkiem niezłe. Jeszcze w szpitalu trochę dziergałam, ale kiedy Wikuś się urodził, na jakiś czas szydełko poszło w odstawkę. Potem wróciło do łask - mniej więcej w kwietniu, kiedy to Wikuś potrafił się już bawić sam na macie. Ja wtedy siadałam obok  niego i szydełkowałam. Ale wtedy kończyłam swój sweter. Udało mi się to zrobić, ale ostatecznie trochę mi tam parę rzeczy nie wyszło, jak najdzie mnie natchnienie, to popracuję nad poprawkami, ale na jakiś czas szydełko odstawiłam. Wróciłam do niego jesienią, kiedy przypomniałam sobie o tym śpiworku i za punkt honoru sobie wzięłam, żeby Wiking jeszcze tej zimy z niego skorzystał. I proszę, oto i on! W całości zrobiony przeze mnie. Nie jest bez felerów, bo szyć nie bardzo już umiem i zamek jest wszyty niezbyt efektownym ściegiem, poza tym jak widać, zabrakło mi włóczki na końcówkę, a w sklepie był tylko inny odcień, ale powiedzmy, że tak miało być :P W gruncie rzeczy i tak uważam, że najważniejsze jest to, że robiłam to własnoręcznie specjalnie dla Wikusia.


Oprócz szydełkowania zajmowałam się także rejestrowaniem i analizą naszych wydatków, o czym Wam już parę razy wspominałam. Miałam sporo do nadrabiania, bo na początku tego roku okazało się, że trochę to zaniedbałam i że mam stosy paragonów od maja (!) 2014. Szkoda mi było je wyrzucić, więc nadrabiałam zaległości przez parę miesięcy. Wpisywałam po kolei paragony, analizowałam wyciągi bankowe i w lipcu byłam już na bieżąco. Wyobraźcie sobie, że jak sobie przeliczyłam wszystkie wpływy i wydatki, to nawet się okazało, że niewiele rzeczy mi umknęło, mimo tego, że przez tyle miesięcy nie zapisywałam wszystkiego, ale jednak udało się odtworzyć większość :) W lipcu tata pomógł mi dopracować moje excelowskie tabelki i od tamtej pory szło mi trochę sprawniej. Starałam się też już nie dopuszczać do zbyt dużych zaległości. Każdy miesiąc sumiennie analizowałam pod kątem wpływów, wydatków i oszczędności. To co udało się odłożyć, inwestowałam. Trochę czasu zajmuje mi zawsze przeanalizowanie tego wszystkiego i znalezienie najbardziej korzystnej opcji na ulokowanie pieniędzy w danym momencie, ale daję radę. W naszym małżeństwie można powiedzieć, że to ja trzymam kasę i to do mnie należy zarządzanie naszymi finansami :) Teraz pozostaje mi jeszcze podsumowanie roczne i o tym również pisałam wczoraj wspominając o zamykaniu projektów :P, ale stwierdziłam, że jednak muszę poczekać na początek roku, bo dopiero wtedy wpływa większość odsetek na rachunkach oszczędnościowych. Ale grunt, że wszystkie paragony mam zanotowane.

W tym roku miałam też sporo czasu na czytanie książek. Łącznie przeczytałam ich 29, do 30 brakuje mi jeszcze 200 stron książki Grocholi "Houston, mamy problem", ale szybko się ją czyta, więc myślę, że uda mi się do jutra sfinalizować również to :) Wiem, że na prawdziwych molach książkowych ilość pozycji nie robi wrażenia, ale chciałabym podkreślić, że jednak w wolnym czasie nie tylko czytałam. Gdybym każdą wolną chwilę poświęcała na czytanie, to spokojnie przeczytałabym przynajmniej dwa razy więcej. Ale jak już wspominałam, lubię multitasking i robienie na raz wielu rzeczy sprawia mi przyjemność. Dodam jeszcze, że wszystkie książki były dość potężne jeśli chodzi o objętość. Rzadko miały mniej niż 500 stron i zdarzyło się tylko kilka pozycji, które liczyły ich 300. Najwięcej czytałam na początku podczas długich karmień. Bardzo miło wspominam ten czas :) Potem trochę rzadziej, ale kiedy zrobiło się ciepło, to często czytałam na dworze, kiedy Wiking spał ja przysiadałam sobie na ławeczce i praktykowałam ten sposób jeszcze w pierwszych dniach listopada. Później zrobiło się za zimno. Ale często czytam siedząc na podłodze z Wikingiem. On się bawi, a ja obok czytam i od czasu do czasu podam mu jakiegoś klocka, powygłupiam się z nim albo się poprzytulamy.

Nie da się ukryć, że moje blogowanie, wbrew temu, co myślałam także nie ucierpiało :) Prawdę mówiąc kredki margaretki rozkwitły w tym roku i dawno nie byłam tak płodna jeśli chodzi o nowe wpisy. Gdyby nie stosunkowo mała ilość notek w lutym, marcu i kwietniu (poniżej 10) to może nawet udałoby mi się dorównać rekordom z pierwszych lat blogowania :D Fakt, że nie komentuję u Was każdej notki, ale za to czytam i jestem na bieżąco u większości osób - a przynajmniej u tej części, która do mnie również zagląda regularnie.
Jeśli chodzi o blogowanie, to udało mi się zrealizować także inne przedsięwzięcie. Postanowiłam sobie bowiem, że do końca tego roku przekopiuję całe archiwum z bloga onetowskiego! Udało się to, a była to czynność bardzo czasochłonna, bo każdą notkę czytałam. Mało tego, czytałam również komentarze pod nią. A tych notek do przeniesienia było grubo ponad pięćset. Sporo więc czasu mi to zajęło, ale cieszę się, że zamknęłam tę sprawę. Pewnie jeszcze kiedyś pokuszę się o refleksję na ten temat, która mnie naszła podczas tych przenosin.

Zrobiłam też sporo porządków w domu. To jest akurat często syzyfowa praca, bo w domu często tak jest, że jak się skończy jedno, to drugie już czeka, potem trzecie, a jak się uda wszystko, to w pierwszym często już się zrobił bałagan albo porządek się zdezaktualizował :P Ale tak już chyba jest urządzony ten świat ;) Niemniej jednak zrobiłam porządki w dokumentach i w ubraniach. Przewertowałam nasze szuflady i przeorganizowałam kuchnię oraz łazienkę. Zabrałam się też za stare gazety i artykuły, choć to wymaga już sprecyzowania :) Otóż kiedy się przeprowadzałam z Poznania, miałam całkiem spory stosik kolejnych numerów jedynej babskiej gazety, którą czytuję w miarę regularnie (również teraz). Zostawiałam sobie je, bo czasami znajdowałam tam jakieś ciekawostki. Ale ponieważ ważyło to dość dużo, stwierdziłam, ze bez sensu to wszystko przewozić i po prostu przejrzałam każdy numer, wyrywając strony, które mnie interesowały z zamiarem późniejszego przeczytania i posegregowania tego. Nie mam pojęcia, dlaczego nie zabrałam się za to w innym życiu, tylko dopiero przy Wikingu, kiedy miałam już dużo mniej czasu :) Nie dałam rady jeszcze przejrzeć wszystkiego, ale jednak już całkiem sporo. Będę nad tym pracować dalej, choć pewnie teraz będzie jeszcze trudniej.

W ostatnim czasie sporo czasu zajęło mi też to, o czym pisałam niedawno. Czyli szukanie niani i szukanie pracy, a także to co się z tym wiązało, czyli pisanie CV i listów motywacyjnych, bo jednak nie poszłam na łatwiznę i nie wysyłałam do wszystkich tego samego szablonu :) Całe szczęście, że trwało to tylko przez część listopada i pierwszy tydzień grudnia.

Poza tym zajmowałam się oczywiście również domem. Gotowałam, prałam, prasowałam. Ogarniałam bieżące sprawy domowe. Oczywiście w tej kwestii miałam ogromną pomoc Franka. Wiem, że teraz nie jest modne używanie słowa "pomoc" w tym kontekście, ale zwał jak zwał ;) mnie to słowo nie bulwersuje, bo ja cały czas uważam, że my sobie po prostu pomagamy wzajemnie - Franek mi, a ja jemu. Faktem jest, że ja praktycznie wcale w domu nie odkurzam, nie myję podłóg ani łazienki i nie wykonuję jeszcze paru innych domowych czynności, bo zajmuje się tym Franek. Poza tym on często gotuje i sprząta w kuchni. Nie mam mu nic do zarzucenia jeśli o to chodzi, bo robi więcej, niż większość znanych mi facetów. Ale sobie też nie mam, bo też nie siedzę i nie pachnę, tylko dbam o to, żeby mieszkało nam się przyjemnie.

To są chyba sprawy, którym (oprócz rzecz jasna opieki nad Wikingiem :)) poświęcałam w tym roku najwięcej czasu. Ale to i tak nie wszystko, bo przecież jeszcze znajdowałam czas na spotkania ze znajomymi, na uczestnictwo w zajęciach dla maluchów, na rozwiązywanie krzyżówek albo czytanie czasopism w językach obcych. Jasne, że się nie rozdwoję (albo nawet i nie roztroję :P), więc świadoma byłam, że niektóre rzeczy muszę odpuścić. Nie wszystkim zajmowałam się tak samo intensywnie. Chyba jedyną rzeczą, której naprawdę zaczęło mi brakować, zwłaszcza w ostatnich miesiącach była aktywność fizyczna. Rzecz jasna w połogu nie ćwiczyłam, potem byłam na to trochę za chuda :P Powróciłam do ćwiczeń od czasu do czasu późną wiosną, ale potem stwierdziłam, że noszenie Wikinga, chodzenie z nim na długie spacery i ganianie za nim jest wystarczającą gimnastyką dla moich mięśni :) Odpuściłam więc. Chodziliśmy też na basen, ale późną jesienią poczułam, że brak mi trochę moich dawnych ćwiczeń. Niestety wtedy akurat trudno było mi jeszcze coś wcisnąć w mój grafik, bo zajęłam się wspomnianą wcześniej organizacją spraw zawodowo-rodzinnych :) Pomyślę, jak to zrobić w przyszłości...

Jak widać, nie próżnowałam jednak w tym roku, a moje życie nie ograniczało się do zabawy z Wikingiem i zmieniania mu pieluch :) Oczywiście, że mam o wiele mniej czasu, niż rok temu, ale też nie jest tak, że wcale go nie mam. A w ogóle to stwierdziłam, że jeśli na coś mi tego czasu nie wystarczyło i jeśli się z czymś nie wyrabiałam, to tylko dlatego, że jest tyle rzeczy, których nie umiem i nie chcę odpuszczać :) Gdyby nie to, tego czasu miałabym jeszcze więcej. Albo... mniej, bo przecież nie od dziś wiadomo, że im więcej jest do zrobienia, tym mniej czasu to zajmuje :D

Nie wiem, czy uda mi się wrócić jutro z podsumowaniem właściwym całego roku, ale może zajrzę choć na chwilę ;)

Plany na ostatnie dni.

Plan na ostatnie dni roku 2015 jest taki - dziś od rana, o ile oczywiście Wikuś mi na to pozwoli ;) - pracuję nad sfinalizowaniem ostatnich projektów. Haha, nie mogłam się oprzeć użyciu tego sformułowania :P Brzmi tak ambitnie a dotyczy takich prozaicznych spraw :) Później Wam napiszę, co "finalizuję", w każdym razie myślę, że jestem na dobrej drodze i powinnam się ze wszystkim wyrobić w te dwa dni.
Po południu razem z Wikingiem pojedziemy do Doroty i Juski trochę sobie pogadać. Ale nie za dużo, bo jesteśmy ograniczeni czasowo - Juska dopiero około 17 wróci z pracy, a Wikinga po 19 już kąpiemy. Poza tym potem chcemy z Frankiem pójść do kina wieczorem. Mało brakowało, a nie udałby się nam ten wypad, a bardzo bym żałowała, bo naprawdę zależało mi na tym wspólnym wyjściu. Już nawet pal licho kino, choć wiecie, że lubię tam chodzić, ale bardzo chciałam, żebyśmy sobie wyszli tylko we dwoje.
W czwartek w pierwszej połowie dnia jedziemy do babci, a potem będziemy szykować coś lekkiego do zjedzenia na wieczór. A wieczorem mamy w planie wypad do kuzyna Franka i jego żony, u których będzie też drugi kuzyn z drugą żoną. Znaczy się nie ze swoją drugą żoną, tylko drugą żoną spośród żon kuzynów franka :P Najprościej rzecz ujmując, wybieramy się do Wojtka i Anety, a będą tam też Maciek i Asia, uff, zdecydowanie łatwiej ;) 
Cieszy mnie bardzo taki obrót sprawy, bo trochę się obawiałam, że skończymy na imprezie u kolegów, a raczej tego nie chciałam, bo wiedziałam, ze to będzie długo trwało, poza tym koledzy w większości bez zobowiązań i tylko jeden prawie z dzieckiem (ma się urodzić na początku roku), więc Frankowi pewnie udzieliłby się rozrywkowy nastrój i trudno byłoby go stamtąd wyciągnąć, a ja nie chcę przesadzać. Poza tym bardzo lubię i Anetę i Asię (ich mężów również :)), więc cieszę się, ze sobie pogadamy i spędzimy ten wieczór w towarzystwie w miarę ustatkowanym i dzieciatym, co jest o tyle istotne, że nikt na szaleństwa raczej ochoty nie będzie miał.
Prawdę mówiąc to trochę mi żal, że nie spędzimy tej nocy w Wikingiem, ale już dawno teściowie zapowiedzieli, ze chcą z nim żegnać stary rok a my sobie mamy pójść, więc z drugiej strony szkoda nie skorzystać. A poza tym i tak pewnie by spał :P

Ogólnie nasz pobyt tutaj jest zdecydowanie mniej towarzyski niż zazwyczaj. Jakoś trochę mniej mi się chce. Czasami po prostu trzeba sobie posiedzieć w domu :) Nie znaczy to oczywiście, że w ogóle się nikim nie umawiamy - wspomniałam, że na jutro jestem umówiona, a z kolei teraz Franek jest na spotkaniu z kolegą z Zielonej Firmy. Przedwczoraj z kolei wyszliśmy po południu na kręgle w towarzystwie kolegów Franka i żony jednego z nich. Miały być dwie godziny kręgli, a skończyło się na trzech i jeszcze dwóch godzinach ping ponga :P Wesoło było i trochę pobiegaliśmy sobie, co nam bardzo dobrze zrobiło po świętach :) Poza tym to był fajny sposób, żeby spotkać się ze wszystkimi za jednym zamachem. 

W Poznaniu zostajemy do drugiego. Pierwszy dzień nowego roku spędzimy w gronie rodzinnym, a Wiking będzie świętował trochę wcześniej swoje pierwsze urodziny. To był pomysł teściów, którym zapewne nie chce się za parę dni do Podwarszawia przyjeżdżać, a brat Franka, który jest Wikinga chrzestnym nie przyjechałby na pewno, więc stwierdzili, że tak będzie lepiej. W sumie może tak być, mnie tam wszystko jedno, a Wiking przynajmniej dwie imprezy zaliczy :P A Nowy Rok będzie na pewno ciekawszy w tym wydaniu. W sobotę wracamy, w niedzielę bierzemy głęboki oddech, a potem zaczynamy nowy tydzień. Franek idzie do pracy, a ja szykuję się mentalnie i nie tylko do wielkich zmian. Taki jest plan.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Jedzenie, czyli wikingowa rutyna dla zainteresowanych część V.

O Wikingu dawno nie było, ani o jego zwyczajach, a jeszcze zanim mnie wciągnie praca (?) chciałabym wspomnieć o tym i owym...
Na przykład o jego nawykach żywieniowych :) Pisałam o tym ostatnio jeszcze w kontekście karmienia piersią. Teraz można powiedzieć, że idziemy zgodnie z planem... Planowałam bowiem, że będę karmić piersią przynajmniej przez 10-12 miesięcy. Założenie było takie, że będę stopniowo Wikinga od takiego jedzenia odzwyczajać tak, żeby w okolicach roczku może nie tyle odstawić go zupełnie, co po prostu sprawić, żeby mógł się bez mojego mleka obejść. Można powiedzieć, że samo wyszło, bo po prostu Wiking tak posmakował w "normalnym" jedzeniu, że już nie było za wiele czasu na mleko z piersi w ciągu dnia. Stało się to mniej więcej półtora miesiąca temu. Od tamtej pory właściwie łapałam się na tym, że w ciągu dnia karmiłam go tylko raz lub dwa razy, często też było to raczej na zasadzie popicia niż faktycznego jedzenia. Teraz prawie wcale już go nie karmię w ciągu dnia, chyba, że akurat ewidentnie tego chce albo nie chce niczego innego pić (choć wtedy wcale nie jest powiedziane, że wypije mleko z piersi). Karmię go jeszcze w nocy i bywa, że ssie nawet przez parę minut, ale potem różnie bywa - czasami po jedzeniu zasypia, a czasami się denerwuje i jest wkurzony, że nie może zasnąć z powrotem. 
Myślę, że czas karmienia piersią powoli dobiega u nas jednak końca. Z jednej strony oczywiście trochę mi żal, bo zawsze to koniec jakiegoś etapu, z drugiej już dawno to nie było takie fajne jak na początku, kiedy to karmienie trwało nawet godzinę, a Wikuś sobie ssał długo, spokojnie i potem zasypiał :) To były najlepsze czasy!
Poza tym cieszę się, że póki co, odbyło się to u nas w miarę bezboleśnie. Wiking miał co prawda krótką fazę, kiedy to szarpał mnie za bluzkę i koniecznie chciał ssać, ale szybko mu przeszło - właśnie wtedy, kiedy zasmakował w innym jedzeniu. Teraz rzadko się już dopomina i nie robi tego nachalnie. Dobrze, że stało się to mniej więcej w zakładanym przez nas czasie, czyli do roczku. Może mogłabym jeszcze karmić potem przez jakieś pół roku, ale to już naprawdę maks. Po prostu nie przemawia do mnie idea karmienia piersią dziecka dwuletniego albo takiego, które już chodzi do przedszkola, bo znam takie przypadki. Nie chodzi o to, że je potępiam, te mamy mają swoje racje i swoje argumenty, które jak najbardziej do mnie trafiają, krzywdy na pewno dziecku  nie wyrządzają, ale nie w każdym przypadku się to po prostu sprawdza i myślę, że u nas by się to nie sprawdziło. Myślę, że z czasem byłoby zresztą coraz trudniej Wikinga od piersi odzwyczaić, bo więcej już by rozumiał i miałby swoje nawyki.W każdym razie, bardzo możliwe, że ten problem nas ominie. 

Teraz Wiking zazwyczaj zjada w ciągu dnia kaszkę i trzy lub cztery posiłki bezmleczne. Czasami też między posiłkami zjada jeszcze jakąś przekąskę zazwyczaj w postaci surowej papryki, ogórka albo innego warzywa, rzadziej jest to biszkopt, wafelek ryżowy albo chrupek kukurydziany. Ale zdarza się, bo nie należymy do tych rodziców, którzy zamierzają dziecko całkowicie odciąć od słodyczy. Sami je jemy, więc nie będziemy dziecku zabraniać, niech wie, co to jest słodkie, ale niech się tym nie objada. Aaa, no i Wiking strasznie lubi suchy chleb i bułki. Kiedy rano jem kanapki, to obowiązkowo muszę dać Wikusiowi przynajmniej skórkę od chleba a najlepiej piętkę albo i całą kromkę, bo inaczej jest wrzask ;)
O tym, jak Wiking je już parę razy wspominałam. Rozszerzanie diety zaczęliśmy niby w piątym miesiącu, ale tak naprawdę pełną parą ruszyliśmy dopiero po ukończeniu przez niego pół roczku. Wcześniej szło nam dość niemrawo. Czasami dostawał coś ze słoiczka, czasami coś tam mu ugotowałam, ale trudno było mówić wtedy o tym, żeby on cokolwiek jadł. Raczej próbował, a "jadł" nadal mleko.
Po półroczku musieliśmy wprowadzić jakiś rygor w podawaniu mu posiłków bezmlecznych, więc staraliśmy się, żeby dostawał w ciągu dnia jeden deserek i jeden obiadek. Nie zawsze się udawało, ale pilnowaliśmy się, żeby tak było. Na początku Wiking był bardzo entuzjastycznie do nowych smaków nastawiony i rzucał się niemal na wszystko. Potem mu się odechciało i nie tyle nie chciał jeść, co po prostu nudziło go siedzenie. Przyznam, że nie lubiłam go karmić łyżeczką :) Męczyła mnie ta czynność i trochę nudziła. Przełom nastąpił we wrześniu, czyli kiedy Wiking miał już skończone osiem miesięcy. Wtedy jeszcze bardziej zachwycił się jedzeniem - i to nie tylko papkami, ale największą przyjemność zaczęło mu sprawiać jedzenie większych kawałków. 
Od tamtej pory zaczęłam czerpać (no, prawie ;)) przyjemność nie tylko z karmienia Wikusia, ale także z gotowania dla niego. Normalnie zaczęłam przygotowywać regularne posiłki ;) Zupki, kluseczki, kotleciki... A im bardziej się rzucał na jedzenie, tym bardziej miałam ochotę na to gotowanie. Najbardziej chyba smakuje mu zupa ogórkowa, ale nie pogardzi też krupniczkiem. Zajadał się kopytkami dyniowymi i klopsami z cielęcinki. Z deserów chyba najbardziej podeszła mu kasza jaglana z jabłkiem i cynamonem. Nie przekonał się do kisielu wiśniowego, ale mam podejrzenie, że już zaczynała mu się wtedy ta grypa żołądkowa, więc będę musiała to jeszcze przetestować. 
Jak możecie wyczytać, Wiking zjada już całkiem "dorosłe" potrawy. Zazwyczaj je po prostu to samo co my, chociaż nie z tego samego garnka. Po prostu jak robię dla nas ogórkową, to dla niego gotuję w osobnym garnku taką samą zupę, tylko inaczej doprawioną - nie dodaję soli, a zamiast tego wsypuję sporo różnych ziół. Poza tym, wspominałam już parę razy o tym, że zawsze kiedy my jemy, on siada z nami przy stole i też dostaje do swojej miseczki coś, co mamy na talerzach. Dzisiaj na przykład dostał makaron, gotowanego kurczaka i ogórka. Zjada wszystko rączkami, bo jeszcze się nie nauczył posługiwać łyżeczką - trzyma ją tylko, a zjada z drugiej rączki. Nie jest to taka typowa metoda BLW (czyli Baby Led Weaning albo Bobas Lubi Wybór) polegająca na tym (tak w duużym uproszczeniu dla tych, którzy mogą nie mieć pojęcia o co chodzi), że pomija się etap, kiedy podaje się dziecku papki i daje mu się tylko większe, miękkie kawałki różnego jedzenia i ono samo sobie wybiera, co je. Na początku tylko jedzeniem się bawi, później zjada coraz więcej. Jak wiecie jestem przeciwniczką wszelkich skrajności a także przesadnego stosowania się do ściśle określonych reguł różnych metod, wolę wybierać sobie z nich to, co akurat w naszym wypadku może się sprawdza. Podawaliśmy więc papki na równi z kawałkami jedzenia. Nie dawaliśmy Wikingowi jakiegoś dużego wyboru, tylko po prostu to, co akurat miałam pod ręką. Początkowo w ogóle trudno było mi przeforsować ten pomysł, bo Franek się strasznie bał, że się Wikuś zakrztusi, a tymczasem ja widziałam, że on sobie świetnie radzi w takich sytuacjach i potrafi porządnie odkaszlnąć (co jest bardzo ważną i potrzebną umiejętnością). Ale potem się udało i teraz tylko czasami Franek stęknie, że za duży kawałek sobie Wiking odgryzł ;) W każdym razie na początku ta metoda i tak szału nie robiła, bo Wiking niespecjalnie był zainteresowany, ale właśnie w okolicach dziewiątego miesiąca zachwycił się tym, że może jeść razem z nami. Od tamtej pory nie ma możliwości, żebyśmy coś jedli i jemu nie dali :) Ale dla nas to tylko lepiej, bo po pierwsze spokojnie możemy zjeść posiłek, a nie na zmianę, bo druga osoba musi zająć się dzieckiem, a po drugie Wiking od małego uczy się zwyczaju, że przy stole siedzi się razem, całą rodziną.

Gotuję Wikingowi teraz sporo, ale nie mam też nic przeciwko słoiczkom. Po prostu uważam, że karmić należy tak, jak rodzicom jest wygodniej, jedno nie wyklucza drugiego. Słoiczki to fajne rozwiązanie, kiedy akurat nie ma czasu albo nie chce się gotować. Poza tym są łatwo dostępne i chyba jednak wygodniejsze w pewnych sytuacjach. Niektórzy rezygnują z tego rozwiązania twierdząc, że jedzenie w słoiczkach nie jest do końca naturalne i zdrowe. Inni z kolei uciekają się tylko do tej opcji i uważają, że skoro nie mają warzyw z własnej uprawy, słoiczki są lepsze. Do mnie nie przemawiają chyba argumenty żadnej ze stron. Po prostu wiem, że trudno jest dzisiaj żywić się tak absolutnie i w stu procentach ekologicznie, więc może nawet i lepiej, kiedy dziecko od małego jest w jakiś sposób narażone na pewne substancje - chociaż oczywiście bez przesady, bo bezpieczeństwo jest jednak najważniejsze i nie chodzi o to, żeby od razu faszerować malucha chemią. 

Jak w każdej dziedzinie życia i tutaj wyznaję zdroworozsądkowe umiarkowanie. Wiadomo, że chcę jak najlepiej dla własnego dziecka, więc staram się, żeby jadł jak najbardziej zdrowe i pełnowartościowe posiłki. Ale z drugiej strony nie mam zamiaru w przyszłości chować przed nim słodyczy albo kategorycznie zabraniać zjedzenia pizzy albo hamburgera od czasu do czasu. Teraz Wiking jada już prawie wszystko. Nie podałam mu jeszcze na przykład cytrusów (chociaż jadł już wersję słoiczkową z twarożkiem), mleka krowiego (ale przetwory mleczne i owszem) czy grzybów. Trudno zresztą wymienić mi wszystkie, ale chodzi raczej o jakieś potrawy, które mogłyby mu zaszkodzić albo które niczego dobrego na tym etapie by nie wniosły do diety Wikinga. Jak już wspomniałam, nie solę jego posiłków, ale jeśli czasami dostaje coś z naszego talerza, to jest to posolone. Nie dostaje też nic smażonego ani przetworzonego. No i słodkiego jednak też unikamy na razie.

Problem mamy trochę z napojami, bo Wiking mało pije. I to obojętnie co by to nie było - woda, kompot, sok czy herbatka - jeśli faktycznie chce mu się pić to nie pogardzi nawet zwykłą wodą, ale zazwyczaj nawet słodkim sokiem (choć zwykle jednak zmieszanym z wodą) musimy poić go trochę na siłę, kiedy wiemy, że bardzo mało wypił. Cóż, to chyba ma po mamie ;) Ale kiedy bardzo chce mu się pić to umie się o to upomnieć, więc tłumaczymy sobie po prostu, że jego organizm to sam sobie reguluje.

Zdążyliśmy się już kilka razy przekonać, że kiedy Wiking nie chce jeść, to zawsze coś za tym stoi - zwykle jakaś nadciągająca choroba, bo już przynajmniej trzy razy było tak, że Wiking nagle stracił apetyt i za pierwszym razem dzień później miał trzydniówkę, drugi raz infekcję a trzeci - jelitówkę. Ale poza tymi sytuacjami, raczej nie mamy problemów, jeśli chodzi o jedzenie. Kiedy ja byłam w wieku Wikinga, byłam strasznym niejadkiem. Na szczęście póki co tego po mnie Wikuś nie odziedziczył :) Wcina wszystko bardzo chętnie, ale czasami nie umie wysiedzieć na tyłku, żeby zjeść. Interesuje go wszystko wokół, kręci się, wierci, czasami stęka - mimo, że buzię otwiera szeroko. W takich momentach bardzo nie lubię go karmić, bo to dość irytujące, jednak przyznać muszę, że narzekać nie możemy - nie musimy uciekać się do żadnych wymyślnych sposobów, żeby nakarmić dziecko i oby tak już pozostało!

niedziela, 27 grudnia 2015

W grudniu po południu.

Teraz to już naprawdę się po świętach zrobiło i zostało jeszcze tych kilka intrygujących dni przed ostatnim dniem starego i pierwszym nowego roku. Dla mnie są one właśnie takie intrygujące, bo zawsze się wtedy dziwnie czuję :) Różne myśli przechodzą mi przez głowę, nad różnymi kwestiami się zastanawiam, sporo wspominam i analizuję. To są takie dni, które sprawiają, że się człowiek jeszcze jakoś po świętach trzyma, bo ma wrażenie, że to nie koniec świętowania ;) Zazwyczaj dopiero po szóstym stycznia poziom energii powoli spada.

Jakiś czas temu myślałam sobie o tym, że czasami, kiedy mówi się o czymś, na co długo się czeka albo o czym nie wiadomo, kiedy (i czy) się wydarzy, to się mówi "w grudniu po południu!" Przyznam się Wam, że cały ten miesiąc mam w głowie tę frazę! Bo jest grudzień, często popołudniowa pora i ciągle się nic nie dzieje :P Nie wiem dlaczego akurat w tym roku włączył mi się taki tryb rozmyślań o tym, jaka chciałabym być i co chciałabym mieć w przyszłości.
Dotychczas wydawało mi się, że marzenia to coś dla dzieci. Tak, ja wiem, że dorośli mają marzenia, ale ja ich nigdy nie miałam. W dodatku Franek też nie. Mieliśmy plany, oczekiwania, cele. Ale nie marzenia. Marzenia wydawały mi się jakieś takie mało realne, mało konkretne i mało racjonalne. To do mnie nie pasowało. Stwierdziłam więc, że z marzeń się chyba po prostu wyrasta. Nie było mi z tym źle, ani trochę. Ale w tym roku stwierdziłam, że być może do marzeń można potem z powrotem dojrzeć (wiem, że to paradoks, ale taki właśnie miałam tok rozumowania i się nim tutaj dzielę na forum:)) I zaczęłam myśleć, o czym marzę.

Przez tyle lat marzenia nie były mi do niczego potrzebne, więc nie bardzo wiem, skąd mi się wzięły akurat teraz. Może to dlatego, że zaczęłam się trochę obawiać, że to co kiedyś było dla mnie celami i planami jest tak bardzo nierealne, że można to już tylko do sfery marzeń zaliczyć? :) Poza tym często też kiedy miałam jakieś oczekiwania co do swojej przyszłości, to raczej niechętnie o tym mówiłam i nie lubiłam się tym dzielić. Nawet nie na zasadzie zapeszania, po prostu nie chciałam, żeby ktoś za wcześnie mi się w tę moją przyszłość mieszał :) Tym razem mam ochotę się trochę otworzyć. Nie wiem dlaczego, ale idę za głosem serca, skoro ono tak czuje, postanowiłam podzielić się na blogu tym, o czym od pewnego czasu myślę "marzenie".

Są to sprawy, które trudno mi w ogóle umiejscowić w przyszłości - nie wiem, czy jest ona bliższa, czy dalsza, nie wiem kiedy i czy w ogóle. Ale opowiem Wam, czego bym chciała... Chciałabym móc urządzać swoje własne mieszkanie. To znaczy nasze - moje i Franka. Chciałabym, aby było nas na nie stać - na trzypokojowe mieszkanie na jakimś sympatycznym osiedlu nie znajdującym się w Wygwizdowie Małym, ale też nie w Centralnym Centrum. Wystarczyłoby mi jakieś Centralne Ubocze ;) Chciałabym, żeby mieszkanie miało duży balkon i okna przynajmniej na dwie strony świata. Jeszcze nie zdecydowałam, czy miałby to być wschód i zachód, czy może wschód i południe. Marzy mi się, że urządzamy sobie to mieszkanko ze względnym spokojem, a później sielsko sobie w niem mieszkamy :) My, czyli rodzina Frankowskich. Ja, Franek, Wiking. Myślę sobie o jeszcze jakimś jednym potomku (płci obojętnej - naprawdę, już teraz jest mi obojętne, wcale nie musiałaby być dziewczynka) i o psie. Płci raczej męskiej i rasie... hmmm, chyba jednak cocker spaniel, ale nie wiem, czy upieralibyśmy się tylko przy tej opcji.
Marzy mi się, że oboje z Frankiem pracujemy i czujemy się tą pracą usatysfakcjonowani. Lubimy to, co robimy, zarabiamy godnie - czyli bez fajerwerków, ale tak, że można coś odłożyć przy naszym niezbyt hedonistycznym trybie życia, ale jednocześnie nie wypruwamy sobie żył - chcemy przecież mieć jeszcze wystarczająco dużo sił i energii, żeby cieszyć się tym wszystkim co mamy i żeby spędzać czas w towarzystwie rodziny. Po prostu towarzyszy nam umiarkowane zmęczenie - tak jak to bywało dotychczas, raz lepiej, raz gorzej, ale generalnie do zniesienia. 
Chciałabym, abyśmy tworzyli szczęśliwą i wesołą rodzinę, w której panuje wzajemny szacunek, zrozumienie i miłość. To jest dla mnie najistotniejsze. Abym każdego dnia mogła być wdzięczna za to co, a raczej kogo, mam. Abyśmy się dużo przytulali i jeszcze więcej ze sobą rozmawiali. Ciepło i poczucie bezpieczeństwa emanujące zza progu naszego wymarzonego wcześniej mieszkania. To mi się marzy.
Marzy mi się, że nadal otaczamy się tylko ludźmi, którzy są nam bliscy i życzliwy. Prowadzimy umiarkowanie bujne życie towarzyskie (wystarczy tak, jak teraz), goście od nas nie stronią, widujemy się regularnie z osobami, które są dla nas najważniejsze a czas, który z nimi spędzamy jest dla nas doskonałym i wystarczającym źródłem rozrywki. 
Chciałabym, abyśmy z Frankiem cały czas się kochali i potrafili pokonać razem każdą przeszkodę. Żebyśmy cały czas pamiętali o tym, co jest ważne i że mamy za sobą tyle pięknych lat, a kolejne tak samo piękne są na wyciągnięcie ręki, bo tylko od nas zależy to, jak będą wyglądały. Chciałabym, żebyśmy lubili i chcieli ze sobą rozmawiać i żebyśmy mieli czasami okazję do bycia nawet przez chwilę tylko we dwoje. Bardzo chciałabym, żebyśmy darzyli się szczerą miłością i szacunkiem.
Co jeszcze mi się marzy? Na przykład wyjazd do Hiszpanii, najlepiej na południe, ale niekoniecznie. Mogłoby być nawet całą rodziną. Bardzo marzy mi się zwiedzenie Sankt Petersburga - i to mogłoby być już nawet tylko z Frankiem, na przykład kiedy dzieci na kolonie pojadą :P Albo u dziadków będą. Marzy mi się też Australia albo chociaż Stany Zjednoczone, ale to już jest tak nierealne, że to już chyba nawet nie marzenie, tylko jakaś mrzonka :) Marzy mi się solidny samochód, nie musi być wypasiony, wystarczy, że pomieści nas wszystkich razem z gratami. Marzą mi się coroczne wyjazdy na wakacje - nawet niedaleko, może być w Polsce i częste weekendowe wypady do Miasteczka. Do Poznania też mogłoby być, byle nie zamiast :P
A przede wszystkim marzy mi się, to, co niby jest oczywiste, ale muszę o tym głośno powiedzieć, bo skoro już szczerze, to na całego - a więc marzy mi się, że wszyscy jesteśmy zdrowi i dzięki temu możemy wieść swój żywot w miarę beztrosko. W miarę, bo tak całkiem bez trosk się nie da. Ale wiem, że da się tak, że te troski nie przytłaczają, a są tylko takimi drobnymi śmieciami, które wiatr nawiewa na nasze podwórko (kiedyś o tym pisałam) - bo przecież mam za sobą lata, które takimi właśnie problemami tylko (na szczęście) się odznaczały.

Taaak, to wszystko - i może jeszcze trochę więcej, tylko teraz szczegółów nie pamiętam - mi się marzy. Chciałabym bardzo to osiągnąć. Chciałabym, aby te moje życzenia dotyczące przyszłości się spełniły i żebym w którymś grudniu po południu mogła powiedzieć - tak, spełniło się, jestem szczęśliwa. I tak już teraz się cieszę, że jeszcze trzy tygodnie temu byłam na etapie marzenia o tym, żeby nie być bezrobotną w roku 2016 i na razie się spełniło, w dodatku dość szybko, więc napawa mnie to optymizmem. Staram się cały czas trzymać tych pozytywnych przeczuć, które wtedy miałam i myśleć, że ze wszystkim sobie poradzę a praca okaże się tak samo przyjemna, jak moje dotychczasowe :)
Nie wiem, co trzeba zrobić, żeby takie marzenia się spełniły, ale może wystarczy trochę zaczarować rzeczywistość i na przykład wypowiedzieć życzenie w grudniu po południu... ;)
Ech, chciałabym, chciała...

piątek, 25 grudnia 2015

Zmiana miejscówki.

Z przykrością muszę stwierdzić, że niestety dla mnie święta właściwie dobiegają końca :( Przynajmniej mentalnie... Tak, tak, ja wiem, że jeszcze drugi dzień świąt, ale jutro rano już wyjeżdżamy z Miasteczka. Jedziemy do Poznania, a to jednak nie to samo. Ja wiem, to jest sprawiedliwe - kolejną Wigilię spędziliśmy w Miasteczku, a jednak wypada pojawić się także w tej drugiej rodzinie jeszcze w świąteczny czas. No i zostaniemy tam cały tydzień i oczywiście nie omieszkałam sobie obliczyć, że to wychodzi o dwa dni więcej, niż te, które jesteśmy w Miasteczku... :) Doobra, ja wiem, Wigilia się liczy przynajmniej razy dwa. Dlatego właśnie przystałam na tę jawną sprawiedliwą niesprawiedliwość.
Co nie zmienia faktu, że żal mi bardzo stąd wyjeżdżać. Jak zwykle zresztą. Zwłaszcza, że nie wiem, kiedy znowu przyjedziemy :( W dodatku - co tu dużo mówić, ja po prostu nie czuję się rewelacyjnie mieszkając u teściów na trzydziestu metrach kwadratowych. Może i jestem wygodnicka, ale po prostu odzwyczaiłam się od takiego małego metrażu i naprawdę niemal dostaję tam klaustrofobii. Kiedyś mi to aż tak nie doskwierało, ale odkąd jeździmy z Wikingiem, to bardzo mi to przeszkadza. No i wiadomo, że nie jestem u siebie - mimo, że i tak czuję się tam w miarę swobodnie. Ale Franek sam mówi często, że z kilku powodów woli nawet jeździć do Miasteczka i lepiej się tu czuje niż w Poznaniu. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest wcale najgorzej. Ale po prostu w Miasteczku lepiej i już :)

Wikingowi też się tu bardzo podoba! Przez ostatnie dni cały czas chodził zadowolony, nie do końca wiem, co jest przyczyną tego, że on tutaj jest zawsze tak mało absorbujący, ale Franek twierdzi, że to dlatego, że mieszkanie jest duże (o 30 metrów większe niż w Podwarszawie) i on tu cały czas ma gdzie chodzić, gdzie zaglądać i co zwiedzać :) W dodatku osób jest więcej, więc więcej się dzieje. Ale mam nadzieję, że w Poznaniu działo się też będzie dużo, więc Wikuś też się nudzić nie będzie :) Oby było zdecydowanie lepiej niż teraz sobie myślę, bo jakoś wyjątkowo bardzo nie mam ochoty tam jechać. Naprawdę aż dziwnie się z tym czuję, bo wiem, że to Franka dom rodzinny, ale serio, nawet nie chce mi się jakoś z nikim spotykać, a przecież wiecie, że pobyt w Poznaniu zawsze jest dla mnie bardzo owocny w spotkania towarzyskie.

A wracając do świąt, które jeszcze jednak trwają, a przede wszystkim wczorajszej Wigilii - chyba jednak naprawdę Wiking wyczuł, że to nie jest zwykły wieczór! Siedział spokojnie z nami przy stole przez prawie dwie godziny. I ciągle jadł! :) Przygotowałam mu zupkę z kotlecikami cielęcymi, szybko się z tym rozprawił a potem to już podbierał wszystko z naszego stołu. Najbardziej smakował mu kompot z suszonych owoców i karp. Ciągnął nas za rękaw, żebyśmy mu dali jeszcze kawałek! :) Pierogi też wcinał, chociaż starałam się dać mu je bez farszu jednak, bo tam grzyby były. Ja naprawdę nie wiem, jakim cudem Wiking ciągle jest taki drobny, bo on ciągle przecież coś by jadł. Normalnie zazwyczaj od stołu wigilijnego trzeba odchodzić, bo dzieci chcą już iść do prezentów i mówią, że się najadły. Wczoraj musieliśmy od tego stołu odejść, żeby Wiking wreszcie przestał jeść :P Bo ciągle po coś rączkę wyciągał. 
Ale prezenty też go bardzo zadowoliły. Zastanawiałam się, jak to będzie i czy nie okaże się, że kolorowy papier i cała otoczka nie zainteresuje Wikinga bardziej niż same prezenty, ale jednak nie. Ucieszyło mnie, że zainteresował się wszystkim od zabawek i instrumentów muzycznych, poprzez puzzle, na książeczkach kończąc i na każdą rzecz chociaż przez chwilę spojrzał i się nią pobawił. Przez cały wieczór był radosny i zainteresowany wszystkim, co się dookoła działo. Udało mu się nawet wytrzymać do późna i położył się spać dopiero o 22! To aż trzy godziny później niż zwykle. Co prawda specjalnie Franek wyszedł z nim jeszcze o 16 na spacer, żeby trochę pospał, ale i tak nie spodziewałam się, że to aż tak przedłuży żywotność wikusiowych akumulatorów :) A może to po prostu zasługa atmosfery i magii wigilijnego wieczoru. Grunt, że nasza pierwsza wspólna Wigilia była bardzo udana i lepszej sobie wyobrazić nie mogłam. Pięknie było :)

czwartek, 24 grudnia 2015

Tuż przed...

Ten moment zawsze lubię najbardziej...
W mieszkaniu unosi się zapach pieczonego karpia i zupy grzybowej. Stół jest już pięknie nakryty, zapalone świece radośnie migocą. Pod choinką stopniowo rośnie kolorowy stosik, w miarę jak kolejni Mikołajowie/kolejne Aniołki i niech będzie, że Gwiazdorzy ;) dorzucają to i owo. Wszystko jest już przygotowane, my odświętnie ubrani, dopinamy ostatnie guziki w swoich strojach i nie tylko. Atmosfera oczekiwania. Już za chwilę zasiądziemy do najbardziej uroczystej i rodzinnej kolacji w całym roku. Jest miło, radośnie, pięknie. Cudownie, uwielbiam ten czas. 
Dziś Wiking, nowy, choć już prawie roczny, członek naszej rodziny, weźmie udział w swojej pierwszej Wigilii. Jeszcze jej nie zapamięta, ale mam nadzieję, że będzie chłonął atmosferę i emocje, i że co roku święta będą dla niego tak samo pięknym i magicznym przeżyciem, jak dla mnie.

Jeszcze raz życzę Wam wszystkiego dobrego na te święta!

środa, 23 grudnia 2015

Refleksja o umiejętności zwalniania i o zarządzaniu czasem :)

Chyba trochę zwalniam. A jeszcze wczoraj wydawało mi się to niemożliwe!  Od prawie miesiąca piszę Wam ciągle o tym, jak to grudzień u mnie zabiegany. Ano piszę, bo tak właśnie jest :) Ciągle coś robię, próbuję coś dogonić, zajmuję się jedną sprawą, a w głowie już mam kilka innych, które czekają na załatwienie. Bo już taka jestem, że wraz z końcem roku lubię sobie pozamykać wszystko, co się da. Sama siebie potrafię zmobilizować i konsekwentnie dążę do celu. To bywa trochę denerwujące, bo nie odpuszczam, ale w gruncie rzeczy lubię w sobie tę cechę, zwłaszcza, kiedy widzę efekty.

Wczoraj rano myślałam, że jestem ostatnio w wiecznym niedoczasie i że na ten świąteczny czas powinnam trochę zwolnić, zatrzymać się i odsapnąć, a ja nie potrafię! Bo jak tu siedzieć spokojnie, kiedy tyle rzeczy do zrobienia (i bynajmniej nie miałam na myśli spraw typowo związanych ze świętowaniem)? Ale wyszłam na spacer, włączyłam tryb intensywnego myślenia i planowania w głowie, i chyba mi się udało. Wieczorem część spraw sobie nadrobiłam, resztę uporządkowałam i kładłam się już z poczuciem kontroli nad swoim czasem. Zostało mi to do dziś.Od razu mi lepiej. Bo jednak czas świąteczny nie powinien wiązać się z wieczną gonitwą i nadrabianiem tego, na co wcześniej czasu ciągle nie było. Owszem, postanowiłam sobie, że do końca tego roku uporam się z kilkoma drobiazgami, ale nie może się to odbywać kosztem świątecznej atmosfery.

Być może znowu Wam się wyda, że piszę enigmatycznie i unikami, ale wierzcie mi, że żadna tajemnica się za tym nie kryje :) Po prostu nie chce mi się wchodzić w szczegóły tego wszystkiego, czym ostatnio się zajmuję :) Chodzi o drobiazgi i o to, że robię porządki w życiu i w swojej głowie - na tyle, na ile się da. Lubię po prostu wraz z końcem roku pokusić się o taki mały remanent. Pewnie gdybym zaczęła szczegółowo wymieniać, na co mi tak ciągle czasu brakuje, to byście mnie wyśmiały, że się w ogóle tym zajmuję :P Ale właśnie o to chodzi, że zazwyczaj jeśli chodzi o sprawy fundamentalne to sobie z nimi radzę, czasu brakuje mi na zajęcie się wszystkimi wypełniaczami, którymi bym chciała - ale może jeśli uda mi się zrealizować większą część zamierzeń, to się z Wami podzielę tą radością.

Wiecie, że kiedy teraz czytam jakieś notki sprzed paru lat to przecieram oczy ze zdumienia - bo na przykład czytam, że wróciłam z pracy i mam labę - kładę się na kanapie z książką i czytam. Albo zakopuję się pod kocem z czasopismami językowymi i uczę się słówek. Albo siedzę przed komputerem i oglądam jakiś serial, szydełkując. I że cały weekend spędziłam na robieniu tego, co sprawia mi przyjemność. Niby to wszystko teraz też robię, ale w głowie mi się nie mieści, że ja kiedyś mogłam na to poświęcić niemal tyle czasu, ile chciałam! :) Jednak życie po dziecku się zmienia (na szczęście nigdy nie twierdziłam, że jest inaczej :P bo musiałabym teraz odszczekiwać) i jednak przy dziecku człowiek uczy się jeszcze lepiej gospodarować czasem. Aż się sobie dziwię, że kiedyś wydawało mi się, że to działa u mnie bez zarzutu :D Niemniej jednak żal trochę tego, co było. Kiedy czytam te wspomniane wcześniej wpisy, to czuję czasami ukłucie tęsknoty za tym, co było- takie to było oczywiste dla mnie, że jesteśmy tylko we dwoje i swobodnie dysponujemy swoim czasem. Trudno mi w to teraz uwierzyć, bo prawie nie pamiętam tamtego życia :P Nie umiem sobie teraz wyobrazić innego funkcjonowania - tego wplatania przyjemności między jeden a drugi obowiązek, godzenia wszystkich czynności ze sobą. Bez Wikinga byłoby dziwnie, nie chciałabym już tego, może nawet nie umiałaby... Chociaż pewnie nie pogniewałabym się, gdybym tak dostała jeden taki dzień do swojej dyspozycji - rzecz jasna z adnotacją, że to tylko chwilowe ;)
Ale nie narzekam, ja i tak jestem zadowolona z siebie i swoich działań. Myślę, że całkiem nieźle idzie mi łączenie przyjemnego z pożytecznym. Jasne, że nie na wszystko mi wystarcza czasu, ale zawsze tak było. Taka to już przypadłość osób, które się nie potrafią nudzić, myślę, że większość z Was wie, co mam na myśli :)

I tym sposobem popłynęłam sobie dygresją o tym, jak to czasy się zmieniają i jak się człowiek do nich doskonale dostosowuje. I tylko natura świata ciągle niezmienna, i znowu mamy święta, i znowu koniec roku a nowy za pasem.

Właściwie to nie wiem, czy to już czas na życzenia świąteczne? Może tu jeszcze wrócę jutro chociaż na chwilę, żeby się podzielić z Wami wirtualnym opłatkiem w tę pierwszą Wigilię, która w naszym domu będzie już czteropokoleniowa... Ale gdyby mi się to nie udało:

Życzę Wam zdrowych, spokojnych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia. Brzmi banalnie, ale pomyślcie, jak źle byłoby, gdyby zabrakło tego zdrowia, spokoju i radości. Więc niech sobie będzie banalnie, grunt, że ze szczerego serca Wam tego życzę. Niech te dni będą spędzone w ciepłej, rodzinnej atmosferze. Życzę Wam, abyście umiały właśnie zwolnić i skupić się na tym czasie, który teraz został nam dany.

wtorek, 22 grudnia 2015

Teoretycznie o pracy.

Święta tuż, tuż, a ja mam tyle tematów nieświątecznych. Wolę jednak pisać o tym póki mam jeszcze (w miarę czas), bo obawiam się, że później będzie z tym dużo gorzej.
O niani już było, teraz jeszcze może trochę o pracy, chociaż póki co, wszystko będzie raczej teoretyzowaniem.
Wiecie, że poza tą jedną firmą, nikt więcej się do mnie nie odezwał, a CV trochę w ciągu tamtego tygodnia między 2 a 10 grudnia wysłałam. I teraz się zastanawiam, czy ja jestem taka - przepraszam za wyrażenie - zajebista, że za pierwszym podejściem mi się udało, czy wręcz przeciwnie - taka beznadziejna, że nikt nie ma ochoty nawet zaprosić mnie na rozmowę. Nie żebym zaraz korzystała, ale jednak :) Cała sytuacja pokazuje absurdy związane z szukaniem pracy, bo wyobraźcie sobie, że oferta z mojej przyszłej firmy pojawiła się 3 grudnia. Tak wyszło, że od razu wysłałam aplikację, już tydzień później przeprowadzili rozmowę kwalifikacyjną z ostatnim kandydatem na stanowisko, czyli ze mną, a już po weekendzie poinformowali mnie, że chcą mnie zatrudnić. Tymczasem ogłoszenie na portalu nadal wisi z adnotacją, że ważne będzie jeszcze przez 11 dni... Przypuszczam, że po prostu musieli się na początku zadeklarować, ile czasu będzie trwała rekrutacja, a może nie spodziewali się, że tak szybko im pójdzie... W każdym razie, zastanawiam się wobec tego, na ile ofert, które są już dawno nieaktualne powysyłałam aplikację?? Zważywszy na fakt, że odpowiadałam często na ogłoszenia, które miały jeszcze tylko kilka dni do upływu terminu ważności (zakładając, że dopiero wtedy rozpocznie się właściwa rekrutacja), pewnie na sporo...

Cóż, w tej chwili myślę sobie, że tak po prostu widocznie miało być, bo jak niby to wszystko inaczej wytłumaczyć? :) Tydzień i po wszystkim. Kiedy wybierałam się na tamtą rozmowę, czułam się trochę podekscytowana, ale przyznam Wam uczciwie, że przede wszystkim myślałam sobie o tym, że fajnie będzie, że pojadę komunikacją miejską, bo przynajmniej sobie książkę poczytam :P I bardziej całe to przedsięwzięcie traktowałam jako takie swoje wychodne niż poważną sprawę. Jasne, że odczuwałam powagę sytuacji, nawet sobie specjalnie nową koszulę kupiłam, bo dzień wcześniej zrobiłam przegląd garderoby i okazało się, że większość eleganckich ciuchów na mnie wisi albo jest już zniszczona. :) Ale raczej podchodziłam do tego tak, że jeszcze sobie na te rozmowy pochodzę, więc od czegoś trzeba zacząć, żeby trochę się rozkręcić.
W ogóle to zaczęłam od wtopy :/ Weszłam do biurowca, a tu recepcja. I to nie recepcja tej firmy, tylko taka ogólna, bo firm w wieżowcu sporo. Żeby wejść musiałam pokazać dokument ze zdjęciem i co się okazało?? Zostawiłam portfel z dokumentami w torbie przy wózku! Normalnie wtopa na całego i doskonale obrazuje to jaka jestem, czyli roztrzepana jak jajecznica... Musiałam dzwonić do kobiety, która się ze mną na rozmowę umawiała i prosić ją, żeby dzwoniła do recepcji i się za mną wstawiała... Głupio mi było, ale stwierdziłam, że skoro już się stało, to po prostu przeproszę i ani nie będę udawać, że to nie miało miejsca, ani za bardzo tego nie będę przeżywać. Cóż, chyba obrałam dobrą strategię, okazało się, że brak dokumentów na wstępie mnie nie zdyskwalifikował :)

Cała rozmowa była dość przyjemna. O dziwo, w ogóle się nie stresowałam, gładko odpowiadałam na pytania, nawet dotyczące hipotetycznych sytuacji. Jedyne z czym miałam problem to odpowiedź na pytanie czego nie lubiłam w poprzedniej pracy! Musiałam coś wymyślić, bo na pewno by mi nie uwierzyli, gdybym powiedziała, że niczego :P Ze spotkania wyszłam w całkiem dobrym nastroju, prawdę mówiąc wiedziałam, że poszło mi całkiem nieźle, ale nie nastawiłam się na nic, bo chociaż czułam, że w dużej mierze zrobiłam dobre wrażenie i moje doświadczenie i umiejętności zostały zauważone, to doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że czasami decydują niuanse. Mogło się im nie spodobać nawet to, że trzymałam nogę na nogę na przykład albo odgarniałam włosy prawą ręką :) Ale skłamałabym, gdybym tak zupełnie nadziei nie miała... Prawdę mówiąc, to wydaje mi się, że miałam jakieś przeczucia - zwłaszcza, że powiedzieli, że odezwą się we wtorek, a ja w poniedziałek cały dzień czekałam na informację. Uciekałam od tych swoich myśli i nadziei, bo bałam się rozczarowania i nie chciałam się nastawiać. Kiedy w poniedziałkowy wieczór zobaczyłam, kto do mnie dzwoni, serce mi stanęło. A kiedy usłyszałam, że pani z kadr i szefowa działu bardzo chciałyby ze mną współpracować, podskoczyło z radości :) To są takie chwile, kiedy człowiek jest naprawdę z siebie zadowolony. Byłam dumna, że udało mi się to osiągnąć bez niczyjej pomocy.

Jak już wspominałam, zaczynam 11 stycznia. To będzie nowe stanowisko i jestem go bardzo ciekawa. Opis w ogłoszeniu i to, co usłyszałam na rozmowie brzmiało całkiem ciekawie. To będzie w dużej mierze coś innego, niż dotychczas robiłam, zupełnie inna branża. Ale z drugiej strony będzie to takie połączenie tego wszystkiego, czym się dotychczas zajmowałam. Cieszę się, że znowu się czegoś nowego nauczę i prawdę mówiąc obawiam się, czy sobie poradzę. Najpierw będę miała trzymiesięczny okres próbny i bardzo się boję, czy temu sprostam... 
Jestem teraz pozytywnie nastawiona, cieszę się, że tak sprawnie mi poszło ze znalezieniem tej pracy i że będę miała spokojne święta, bez martwienia się o brak zatrudnienia. Cieszę się też, że przede mną otwierają się nowe perspektywy. Ale jednocześnie boję się tego nowego - wiem, że moja poprzednia praca to była praca idealna i takiej już nigdy nie będę miała :) O takich warunkach i komforcie mogę sobie pomarzyć, bo to było nietypowe. Ale byłabym zadowolona choćby z tego, gdybym miała w nowej pracy przyjemną atmosferę, sympatycznych współpracowników i miłą szefową. Gdyby okazało się, że nowe obowiązki są ciekawe i dają mi satysfakcję, ale jednocześnie, że radzę sobie z nimi sprawnie. Gdybym miała otwartą drogę do tego, żeby w miarę potrzeby się rozwijać, ale by praca ta nie była wykańczająco stresująca i żebym była w stanie godzić ją spokojnie z moim życiem prywatnym. Tego bym sobie życzyła. Bardzo chciałabym, żeby i tym razem poszczęściło mi się, jeśli chodzi o pracę.

Na razie jeszcze za wiele nie myślę o tym, co będzie za trzy tygodnie. Chociaż oczywiście pełna jestem najróżniejszych emocji. Ale na tę chwilę jeszcze delektuję się samą myślą, że zostałam doceniona i że jednak Ktoś nade mną czuwał, że tak mi się wszystko poukładało. W takich chwilach trudno mi nie myśleć o wielu minionych miesiącach i o tym, że jednak los wiedział chyba co robi, nawet kiedy wydawało mi się, że jego celem jest tylko mi dokopać.
Obym się nie przeliczyła z tymi moimi refleksjami :))

A o samej pracy pewnie jeszcze będzie więcej, kiedy już będę wiedziała, co ja tam konkretnie będę robić i czy mi się to podoba :) Na razie wiem, ze to połączenie administracji biurowej i logistyki, czyli coś, co bardzo lubię, ale jak to będzie wyglądało w praktyce, to się dopiero okaże. Nie jest to stanowisko kierownicze, ale też nie asystenckie. Mam nadzieję, że sprostam nie tylko nowej pracy, ale też nowej rzeczywistości, która będzie na mnie czekać.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Po drugiej stronie barykady, czyli casting na nianię.

Wspominałam już, że jeśli chodzi o szukanie niani dla Wikinga, zdecydowaliśmy się skorzystać z pomocy agencji opiekunek. Dostaliśmy kilka maili z profilami kandydatek, które mogłyby spełniać nasze oczekiwania, następnie wybraliśmy te, z którymi chcemy się spotkać i agencja nas umówiła na spotkania. Początkowo cztery, ale ostatecznie spotkaliśmy się tylko z dwiema paniami i nam wystarczyło. Obie są z Podwarszawia, a to było dla nas istotne, bo nie będą miały problemu z dojazdem, a przecież kiedy będę się spieszyła do pracy, bardzo ważne będzie, żeby opiekunka była na czas.
Obie też zrobiły na nas bardzo dobre wrażenie. Pierwsza pani miała sześćdziesiąt lat, duże doświadczenie i ogromną wiedzę. Widać było, że zna się na rzeczy i ma w sobie sporo życiowej mądrości. Pewnie byśmy się na nią zdecydowali (zwłaszcza, że wcześniej cały czas myślałam sobie, że chciałabym, żeby niania była dla Wikinga taką przyszywaną babcią), gdyby nie druga pani, czyli Kinga. Ona z kolei jest młoda, bo ma chyba dopiero 26 lat, ale doświadczenie również spore, bo ma już dwóch synów - siedmio i sześcioletniego :) Poza tym opiekowała się wcześniej dwiema dziewczynkami, w tym jedną, odkąd ta skończyła 12 miesięcy, czyli mniej więcej jak Wiking.  

Tak naprawdę wyboru dokonaliśmy trochę intuicyjnie - jak to dość często u nas w przypadku istotnych decyzji bywa. Często jest tak, że podejmują się poniekąd same - chociaż oczywiście rozmawiamy o tym i analizujemy wszystkie fakty. Po prostu często wałkując temat stwierdzamy, że mniej lub bardziej świadomie przychylamy się do którejś opcji. W tym wypadku przychyliliśmy się dość szybko. Pierwsza kandydatka na nianię naprawdę zrobiła na nas pozytywne wrażenie, była sympatyczna, ciepła, widać było, że niczego by nie zaniedbała, ale... coś nam jednak zazgrzytało. Kiedy wyszła, Franek powiedział: "fajna, ale trochę jak moja mama..." I trafił tym w sedno :) Po prostu obawialiśmy się, że w pewnych sytuacjach bardziej chodziłoby jej o to, żeby robić z Wikingiem to, co należy, niż o to, żeby obserwować go i wsłuchać się w jego potrzeby. A co gorsza, baliśmy się, czy przypadkiem nie próbowałaby zachowywać się tak, jakby lepiej znała nasze dziecko, niż my sami. Czy nie chciałaby na przykład na siłę kłaść go spać (bo dziecko powinno spać w dzień trzy godziny a nie dwie na przykład) i w ogóle, czy miałaby do niego tyle cierpliwości, gdyby okazało się, że Wiking nie zachowuje się tak, jak ona by tego oczekiwała. Na jej korzyść na pewno przemawiało to, że naprawdę było widać, że spotkała się z wieloma różnymi sytuacjami i że ma dużą wiedzę jeśli chodzi o dzieci i ich zachowania, ale jednak po prostu od razu poczuliśmy, że z Kingą się lepiej dogadamy. Zresztą chodziło jeszcze o to, że jakoś dziwnie byłoby mi mówić kobiecie starszej od naszych mam, czego od niej oczekuję, co chcę, żeby robiła, a czego nie chcę. 

Z Kingą nie mieliśmy problemu, żeby jasno powiedzieć o swoich oczekiwaniach i wymaganiach. Wydawało nam się, że jest bardziej skłonna do tego, żeby w pełni akceptować sposób w jaki rodzice wychowują swoje dziecko i nie narzucać swojego zdania. To jednak ważne w przypadku osoby, która z dzieckiem spędza prawie tyle czasu, co rodzice. Wydawało nam się też, że jest bardziej otwarta na to, co jej będziemy mówić a poza tym, że będzie miała po prostu więcej pomysłów na to, jak zająć się takim dzieckiem. Już w czasie rozmowy, kiedy Wiking chwilę marudził, zaczęła się z nim fajnie bawić. Pierwsza niania też się zajęła Wikusiem, ale raczej bardziej zwracała uwagę na to, czy on nie upadnie, czy nie pójdzie do kabli itp niż na to, jak się z nim pobawić. Nie zrozumcie mnie źle, wiadomo, że bezpieczeństwo dziecka jest  bardzo istotne, ale właśnie nie wiem, czy to nie świadczyło trochę o przewrażliwieniu na tym punkcie. A poza tym - jeśli dziecko będzie zabawione, to nie będzie go korciło, żeby chodzić tam, gdzie nie wolno ;))
Inna sprawa, że do takiego dziecka trzeba mieć też sporo siły. Mieliśmy wrażenie, że jednak pierwsza pani mogłaby się po prostu przy naszym Wikingu zmęczyć - zwłaszcza, że chyba zakładała pracę około 6 godzin dziennie, a u nas może być tak, że opiekunka będzie potrzebna nawet 9,5. Poza tym ostatnio rozmawiałam z Karoliną, która przez wiele lat pracowała z dziećmi w wieku przedszkolnym i ona powiedziała mi, że od razu można było poznać dzieci, które były wychowywane przez dziadków. Trochę inaczej się rozwijały, były trochę wolniejsze (ale nie chodzi o to, że wolniej się rozwijały, po prostu były bardziej flegmatyczne), miały mniej energii, były trochę mniej zmotywowane i chętne do pracy. Jej zdaniem jednak lepiej, kiedy ktoś młodszy zajmuje się takim dzieckiem, ktoś kto ma siłę i chęci, żeby za nim nadążyć.

Dochodziła też kwestia finansowa. Pierwsza kandydatka chciała wynagrodzenie za godzinę pracy, druga, podała określoną kwotę za miesiąc. Nam bardzo zależało na tym, żeby niania zgodziła się na nieregularne godziny pracy (bo będą dni, kiedy będzie kończyć o 11 oraz takie, kiedy będzie musiała zostać do 16) i na pracę cztery razy w tygodniu, bo jeden dzień Franek zawsze ma wolne. Obie się na to godziły, ale w przypadku, gdyby godzin w miesiącu było więcej, bardziej opłacało nam się przyjąć Kingę - stwierdziliśmy, że nie chcemy drobiazgowo wyliczać każdego miesiąca i że bezpieczniej będzie założyć, że w tygodniu będą średnio przynajmniej te 34 godziny.

Kilka różnych czynników zadecydowało o tym, że szybko stwierdziliśmy, że to z Kingą chcielibyśmy współpracować jako rodzice, a jedna rzecz była bardzo istotna. Jak wiecie, Wiking obcych się nie boi. Był bardzo ciekawy kiedy kandydatki nas odwiedziły, przyglądał się im, był zainteresowany tym, co się dzieje. Ale to do Kingi właśnie się uśmiechnął. Wyglądało na to, że na nim też zrobiła jednak ciut lepsze wrażenie.  Nie chciałabym ujmować niczego pierwszej pani. Naprawdę miała kompetencje i wydawała nam się fajną osobą. Ale jednak, jak to w przypadku tego rodzaju "castingów" bywa, decydują niuanse. Często osoba dokonująca wyboru kieruje się tym, czy zaiskrzyło i w jaki sposób :) Wiedziałam o tym, ale dotychczas zawsze stałam po drugiej stronie - to ja byłam osobą ocenianą, to ja musiałam zrobić dobre wrażenie i to mnie wybierano, bądź nie :)

Dobrze, że udało mi się tak szybko z tą pracą, bo dzięki temu tak nam się wszystko fajnie ułożyło również z nianią. Kinga potrzebowała pracy na już i bałam się, że jeśli długo będzie trwało moje szukanie pracy, to ona znajdzie coś innego. A okazało się, że już po tygodniu mogłam ją zaprosić na rozmowę o szczegółach i dni próbne. A kto wie, czy te wcześniejsze rozmowy kwalifikacyjne, które prowadziliśmy, w jakiś sposób nie wpłynęły na moją postawę na moją rozmowę w sprawie pracy, gdy weszłam w tą drugą rolę.

Na razie jesteśmy zadowoleni. Obserwowałam Kingę i podoba mi się to, jak zajmuje się Wikingiem. Bawi się z nim, dużo do niego mówi, wszystko mu pokazuje i tłumaczy. Poza tym przewijanie go, ubieranie, czy karmienie, przychodzi jej bardzo naturalnie. Nie pytała mnie czy i jak ma coś zrobić, tylko po prostu to robiła. Podoba mi się też, że bardzo ładnie się do niego zwraca - mówi, że jest śliczny, że fajny z niego chłopczyk. Używa pieszczotliwych słów. To jest dla mnie ważne, bo chcę, żeby Wikuś wychowywał się w ciepłej atmosferze. My się tak do niego zwracamy (nawet jeśli na blogu Wiking jest Wikingiem, to nie znaczy, że na żywo nie mówię do niego "myszeczko" na przykład:)) i cieszy mnie, że jeśli teraz to nie my będziemy z nim spędzać dużą część dnia, to on tego ciepła nie będzie pozbawiony. I nie sądzę, żeby to było na pokaz. Musiałaby chyba być świetną aktorką, żeby coś takiego zagrać przed rodzicami. Wydaje mi się, że wszystkie jej zachowania są bardzo szczere i naturalne.
A do tego jeszcze nam się fajnie z Kingą rozmawia, a to przecież też jest istotne, że złapaliśmy wspólny język :) Mam nadzieję, że pierwsze wrażenie nas nie zawiedzie w tej istotnej sprawie i będziemy cały czas tak samo zadowoleni. Niania to bardzo ważna osoba w życiu takiego małego człowieczka. W jakiś sposób wpływa na to, co z niego wyrośnie. Wiem, że są osoby, które absolutnie nie wyobrażają sobie, żeby obca osoba przez kilka godzin dziennie zajmowała się dzieckiem i wpływała na nie w jakiś sposób - jeśli już nie mają wyboru, wolą żłobek, gdzie pań jest kilka i zasady trochę inne. Mnie to jednak nie przeszkadza (a dlaczego nie zdecydowaliśmy się na żłobek, pisałam ostatnio). Tak to wygląda w naszym życiu, że żadne z nas nie może zrezygnować z pracy zawodowej, żeby zająć się dzieckiem. Ale jednak jestem pewna, że mimo wszystko to my będziemy rodzicami i to my będziemy najważniejsi. A jeśli Wiking pokocha z czasem swoją nianię i będzie ona dla niego bliska, to nam pozostaje tylko się z tego cieszyć, bo to będzie oznaczało, że dokonaliśmy słusznego wyboru i zapewniliśmy Wikusiowi to, co dla niego dobre. 

niedziela, 20 grudnia 2015

Idą święta.

Czuję to już od jakiegoś czasu. Być może od początku grudnia. Od kiedy czas przyspieszył, bo jakoś tak od kilku lat to był znak rozpoznawczy, że święta są coraz bliżej :)
Są oczywiście też inne - reklamy w radio i telewizji, świąteczne piosenki, kolorowe iluminacje, uliczne dekoracje, ozdobione witryny sklepów. Dobrze mnie to nastraja, nie przeszkadza mi, nie wkurzam się na kicz ani na tłumy w sklepach. Lubię tę atmosferę i zawsze ją lubiłam.
Święta na pewno mają inny smak co roku. Innych wrażeń dostarcza też ta przedświąteczna atmosfera, jako osoba dorosła mam inne przemyślenia niż jako dziecko albo nastolatka. Każdy rok oznaczał nowy bagaż doświadczeń, a więc i większe lub mniejsze zmiany we mnie, w moim odczuwaniu i postrzeganiu. Ale jedno się nie zmieniło - nigdy nie utraciłam zdolności odczuwania magii tego świątecznego okresu. Nigdy. Zawsze tej magii doświadczałam, zresztą wiele razy pisałam o tym na blogu. Czasami byłam bardziej zabiegana i trochę później docierało do mnie to, co dzieje się wokół, ale nigdy nie było tak, że wspominałam święta sprzed lat i myślałam - gdzie się podział tamten urok i czar? On zawsze był, nawet jeśli przybierał inne oblicza. Dla mnie więc święta nie były magiczne tylko wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Prawdę mówiąc chyba nawet jest tak, że im jestem starsza, tym bardziej je doceniam i tym więcej ważnych drobiazgów dostrzegam. Od wielu lat, niezmiennie mniej więcej w okolicach dwudziestego grudnia zaczynam odczuwać przyjemne mrowienie w brzuchu na myśl o tym, że już za parę dni jest ten magiczny wieczór :) I w tym roku też mnie to dopadło.

Wiadomo, że tegoroczne święta będą inne. Spodziewałam się tego już rok temu i zastanawiałam się, jak to będzie. Będzie dobrze :) Jedziemy do Miasteczka na Wigilię :) Nie mogło być inaczej. Franek jak na razie buntuje się słabo, a może po prostu wie, że to jest coś, czego nie umiem odpuścić:) Do Poznania pojedziemy w drugi dzień świąt i zostaniemy tam i tak dłużej niż w Miasteczku.
Wiking rzeczywiście jest już kumaty, tak, jak się rok temu spodziewałam. Może jeszcze nie rozumie zbyt dużo, ale bardzo dużo odczuwa, wszystko uważnie obserwuje i na pewno trochę mu się ta świąteczna atmosfera udzieli. Nie spodziewałam się za to, że będzie już chodził :) Ciekawa jestem, jakie będą te pierwsze święta Wikinga i na ile inne będą one dla nas ze względu na jego obecność :) Te wszystkie refleksje pewnie jeszcze przed nami.

Tymczasem spakowałam już nas (jak ja tego nie znoszę!) i jutro rano wyjeżdżamy. Nie lubię tych wieczorów poprzedzających wyjazd, bo zawsze mam głowę pełną drobiazgów, która rano muszę dopakować (bo jeszcze będą potrzebne) i małych czynności, które muszę zrobić :) Odsapnę w samochodzie.

sobota, 19 grudnia 2015

Wiking i niania.

Pytacie jak tam Wiking i niania... Na razie wygląda na to, że się bardzo dobrze dogadują :) Wczoraj spędzili razem zupełnie sami 3,5h (nie licząc 1,5h spaceru) i Wiking ani razu nie zapłakał. Kiedy wróciliśmy z Frankiem do domu, powitał nas zadowoloną miną :) Od razu poznać było, że jest w doskonałym humorze i świetnie bawił się podczas naszej nieobecności.

Przyznam, że kiedy parę miesięcy wcześniej myślałam o tym, że ktoś będzie musiał się zająć Wikingiem i sobie z nim poradzić, robiło mi się gorąco. Właśnie dlatego to był dla mnie tak trudny temat. Odsuwałam te myśli, bo nie umiałam sobie wyobrazić, że ktoś będzie umiał poradzić sobie z charakterkiem Wikinga - że będzie umiał go uspokoić, uśpić, nakarmić... I nie chodzi o to, że uważałam, że nikt nie zrobi tego lepiej ode mnie (choć pewnie tak jest, dla dziecka jednak matka to matka), tylko obawiałam się, że Wiking będzie zbyt trudnym dzieckiem dla takiej niani. Już miałam wizję, że ta po paru dniach przychodzi do nas i mówi, że nie da rady...
Ale Kinga mówi, że wszystkim rodzicom się tak wydaje ;) I że ona problemów nie przewiduje, bo nie widzi, żeby Wiking był jakimś szczególnie wymagającym dzieckiem. Wręcz przeciwnie, powiedziała, że pierwszy raz spotyka się z maluchem, który tak bez żadnego problemu od samego początku do niej idzie - nawet kiedy ja jestem obok. Mówi, że Wiking jest bardzo pogodnym i otwartym dzieckiem. Chętnie się z nią bawił, bez problemu dał się nakarmić (podobno w poprzednich wypadkach, musiały minąć jakieś dwa tygodnie, zanim podopieczne pozwoliły nakarmić się Kindze a nie swojej mamie), przewinąć, wziąć na ręce. Tylko parę razy zdarzyło się, że przypomniał sobie o mojej obecności, podszedł się przytulic i wrócił z powrotem do Kingi. 
Wygląda na to, że osiągnęłam swój cel! Pamiętacie, jak zawsze się bałam, że Wiking będzie się wychowywał tu sam, tylko z mamą i tatą? Postanowiłam sobie, że pokażę mu jak najszybciej, że świat, to całe mnóstwo innych, również przyjaznych ludzi. Chyba się to udało, Wikuś nie stroni od osób, które widzi rzadko lub nawet po raz pierwszy, a w tym wypadku to akurat bardzo dobrze. Nie wyobrażam sobie, jak przeżyłabym te dni, gdyby on płakał za mną :(
Oczywiście wszystko jeszcze się może zmienić, na razie on jeszcze niewiele rozumie, ale pewnie jak będzie trochę starszy, to skojarzy, że wychodzę i nie ma mnie przez parę godzin, wtedy może zacznie za mną płakać. Ale myślę, że do tego czasu, opiekunka już stanie się dla niego na tyle bliską osobą, że złagodzi jego żal. W każdym razie, mam nadzieję, że nie będzie większych problemów.

Co prawda jeden dzień był trochę trudniejszy - Wiking bardzo płakał i nie chciał się uspokoić nawet u mnie na rękach, a potem szybko zasnął. Obawiałam się przez chwilę, czy nie zaczął przypadkiem czegoś wyczuwać, ale zdaje się, że po prostu coś mu dolegało - może to było jeszcze echo jelitówki, bo tamtego dnia nie chciał w ogóle nic jeść i marudził od rana. Kinga była z nim tylko przez dwie godziny, potem zajmował się nim Franek i przez ponad godzinę musiał go cały czas nosić, a potem przeszło mu jak ręką odjął i do wieczora już był spokojny. Od tamtej pory skończyła się też biegunka, odbijanie i problemy z jedzeniem. Kiedy niania przyszła następnego dnia, Wiking od razu do niej podszedł z uśmiechem.
 Po raz kolejny przekonuję się, że Wikuś jednak nie marudzi bez powodu. Zawsze kiedy jest bardziej płaczliwy, okazuje się później, że albo boli go brzuszek, albo łapie przeziębienie, albo ząbki się pojawiają (a właśnie, dzisiaj zauważyłam że na górze zaczynają się przebijać, więc kto wie, czy to wszystko ze sobą powiązane nie było).

Wracając do tych moich obaw, że sobie niania z Wikingiem nie poradzi... Wygląda na to, że były zupełnie niepotrzebne. Wikuś wcale nie daje jej popalić. Chyba znowu te moje myśli wynikały z tego, o czym pisałam już wielokrotnie - jako że jestem perfekcjonistką, wymagającą bardzo dużo od siebie i innych (również od własnego dziecka) mam chyba nieco wypaczone spojrzenie na naszego Dzieciaka :P Już tyle razy słyszałam (również od niektórych z Was), że Wiking to złote dziecko albo przynajmniej, że to normalne dziecko, a mnie się ciągle wydaje, że jest bardziej wymagający :) Pewnie nie bez znaczenia pozostają też te pierwsze miesiące, kiedy jako noworodek tak dużo płakał z powodu (chyba?) kolek albo może po prostu nieprzystosowania...  W głowie mi się utrwaliło, że inni mają dzieci łatwiejsze w obsłudze :) Chyba też przyczyniła się trochę do tego teściowa, która przyjeżdżając do nas chyba spodziewała się dziecka, które ciągle tylko śpi, a on tak dużo płakał. To ją przerosło. Nas trochę też, bo ja się wtedy poczułam, jakbym dostała obuchem w łeb - skoro nawet teściowa niejako ucieka od nas (wyjechała dwa dni wcześniej), bo Wiking ją tak bardzo stresuje (mówiła, że chyba jest po prostu bardziej wrażliwa, na jego płacz, bo trudniej jej go znieść). Zwłaszcza, że to był wystarczająco trudny dla nas czas. Trochę to potem trwało zanim Pani Mama przestała bać się Wikinga. Ona twierdzi, że jej chłopcy tak nie płakali... Może faktycznie płakali trochę mniej, ale ja i tak teraz myślę, że ona po prostu już zapomniała jak było, a poza tym była wtedy o ponad 30 lat młodsza, to i wrażliwość miała inną i cierpliwość też. No, ale odbiegłam od tematu, wracając więc: bardzo miło jest usłyszeć od osoby postronnej, obiektywnej i w dodatku mającej porównanie, że zdecydowanie przesadzam i że Wikuś to fajny chłopczyk, który może mieć gorsze dni, jak każde dziecko, ale generalnie sprawia wrażenie radosnego i raczej bezproblemowego :)

Przez pierwsze dni niania wpadała do nas na krótko, ale wczoraj już została ponad siedem godzin, czyli tyle, ile mniej więcej będzie zostawać normalnie. Założenie było takie, że my z Frankiem jesteśmy na widoku, ale nie zajmujemy się Wikingiem (oczywiście bez przesady, nie że nie weźmiemy dziecka na ręce, kiedy ewidentnie tego chce :)). Początkowo nie umiałam się skupić na żadnej czynności, bo miałam wrażenie, że zaraz będę musiała iść do dziecka, a poza tym przecież nawet jeśli ktoś z rodziny zajmował się Wikusiem, to takie rzeczy jak przewijanie i ubieranie należały do nas. I dziwne to trochę było, że tym razem tylko stałam z boku i się przyglądałam, ręce mnie świerzbiły!  :) Cały czas musiałam w głowie zwalczać pokusę, żeby "odciążyć" Kingę, tłumaczyłam sobie, że przecież za to będziemy jej płacić ;) A poza tym widziałam, że sobie świetnie radzi. Myślę, że z dnia na dzień będzie lepiej.

Na chwilę obecną jesteśmy naprawdę zadowoleni. O tym, dlaczego zdecydowaliśmy się właśnie na Kingę i jaka ona jest, jeszcze napiszę. Jestem dobrej myśli, dobrze się dogadujemy (a to przecież też ważne) i wydaje mi się, że to początki bardzo dobrej współpracy. I oczywiście mam taką nadzieję!

piątek, 18 grudnia 2015

Szalony grudzień.

Naprawdę szalony! Czas przyspieszył jeszcze bardziej, ostatnie dwa dni jesteśmy ciągle w biegu! Czekamy na święta, mam nadzieję, że wtedy trochę zwolnimy.
Wirus przysłużył nam się o tyle, że Franek dostał aż trzy dni zwolnienia - nie poszedł do pracy w poniedziałek, bo w niedzielę do późna czuł się źle, a w jego zawodzie jednak trudno funkcjonować z problemami żołądkowymi, no bo jak? Potrzebował więc na ten jeden dzień zwolnienia i poszedł do lekarza, który dał mu zwolnienie aż na trzy dni. Dzięki temu mogliśmy więc jeszcze parę spraw pozałatwiać.

W środę zaklepaliśmy sobie nianię Kingę i spotkaliśmy się z nią w celu omówienia najdrobniejszych szczegółów. Po spotkaniu pojechaliśmy do nowej przychodni przyszpitalnej, bo chcieliśmy umówić Wikinga na wizytę do specjalisty. Straciliśmy tam kupę czasu, bo staliśmy w kolejce, która bardzo powoli się posuwała do przodu aż w końcu, kiedy przed nami zostały już tylko dwie osoby, system padł i niczego nie załatwiliśmy! Niestety zmarnowaliśmy prawie dwie godziny :( Byłam niepocieszona, ale Franek to był naprawdę wściekły, że nie udało nam się załatwić tej - jakby nie było - istotnej sprawy. 
Następnie popędziliśmy do mojej nowej pracy, bo miałam tam się zgłosić do kadr. Stałam tam przebierając nogami, bo potem spieszyliśmy się na zajęcia dla niemowląt - bardzo zależało mi, żeby pojechać, bo przecież to ostatni raz i chciałam się pożegnać. Z tego wszystkiego więc, kiedy dostałam skierowanie na badania wstępne i kwestionariusze do wypełnienia, nie upomniałam się o list intencyjny, który babka od HR przekazała kadrom. Zupełnie zapomniałam, no i ta kobieta w kadrach też - zadzwoniła do mnie dopiero po dwóch godzinach, czy będę mogła podjechać jeszcze raz... Na zajęcia na szczęście zdążyliśmy :) A potem już do domu, w którym też było sporo do zrobienia, więc ani się obejrzeliśmy i trzeba było kłaść się spać.

Wczoraj z kolei pojechaliśmy (Wiking i ja) z Agnieszką i Adasiem do Muzeum Narodowego, bo tam jest w czwartki akcja "Mamy w muzeum" i już dawno byłyśmy na to wyjście umówione. Wróciliśmy około 14, z pociągu odebrała nas Kinga i przyszła z nami do domu. Zajęła się Wikingiem w ramach oswajania go ze swoją osobą. Ja się zajęłam sobą, bo na 18 byłam umówiona na spotkanie ze znajomymi z poprzedniej pracy. Ale musiałam wyjść wcześniej, żeby właśnie jeszcze podjechać po ten list intencyjny do nowej pracy :) I wszystko w biegu! Na szczęście wieczorem usiadłam sobie w knajpce ze znajomymi i udało mi się odsapnąć. 

Dzisiaj już jest trochę wolniej. Od rana jest u nas niania i zajmuje się Wikusiem. Teraz wyszła z nim na spacer, a ja załatwiam domowe sprawy i siedzę przy komputerze, jak widać :) Kiedy wrócą, pojadę do galerii handlowej, bo od dawna mam dla wszystkich prezenty, tylko nie dla Franka (a przynajmniej nie w całości), bo nie było kiedy tego załatwić. 
Jutro jesteśmy umówieni z (już nie) hiszpańską Karoliną, będzie nam robić hiszpańską tortillę na obiad :) W niedzielę akcja - pakowanie, a w poniedziałek z samego rana jedziemy do Miasteczka.

Dzieje się dużo, zaczynam nie wyrabiać, a to przecież dopiero początek! W styczniu, to dopiero się zacznie. Niestety muszę się liczyć z tym, że znowu będę musiała wszystko sobie przeorganizować i że pewnie znowu mój blog zwolni z produkcją notek :P (Dla wielu z Was to w sumie dobra wiadomość - nie będziecie się już skarżyć, że nie nadążacie z czytaniem :D) Dlatego też mam ambitny plan, żeby w grudniu napisać o wszystkim, co w ostatnim czasie mnie nurtowało. A sporo tych tematów jest, spisuję je sobie na karteczce - ale może chociaż najważniejszą część tych zaplanowanych i naszkicowanych notek uda się opublikować :) Dotychczas szło mi to całkiem dobrze, mam nadzieję, że zakończę ten rok blogowo zaspokojona ;)