*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Przyszli wyrodni rodzice ;)


Przyznam Wam, że chociaż nasze dziecko jeszcze na świat nie przyszło, ja już chwilami czuję się jak wyrodna matka :P A raczej czuję, że niektórzy oceniają mnie jako wyrodną matkę.

Przede wszystkim wynika to z podejścia, jakie mam do ciąży i macierzyństwa, które mnie czeka. Nie zwariowałam na tym punkcie i według pewnych osób to jest pierwszy z grzechów głównych. Cóż, nic na to nie poradzę, ale nie należę do tych, które gloryfikują stan ciąży i to, co będzie później. Oczywiście, że się cieszę, ale nie uważam, że doświadczam jakiegoś misterium, że dostąpiłam zaszczytu i jestem lepsza od innych z tego powodu. Nie chcę teraz być źle zrozumiana - nie chodzi mi o to, że uważam, że ciąża to jest coś tak oczywistego, że wystarczy pstryknąć palcami, żeby w niej być, bo aż za dobrze wiem, jak trudna i długa czasami jest droga do tego, żeby móc zostać rodzicem :( Bardzo doceniam to, że nam się po prostu udało - bez szczególnych starań, bez zbędnego rozmyślania na ten temat. Ale chodzi o to, że nie czuję się w związku z tym jak jakaś święta krowa, której należy oddawać cześć i nad którą się trzeba w jakiś szczególny sposób pochylać. Jest to co prawda stan wyjątkowy, więc są sytuacje, kiedy wręcz nie należy zachowywać się tak, jakby nic się nie zmieniło, ale bez przesady.

Wiem, że wiele osób oczekiwało, bądź oczekuje ode mnie wielkich zachwytów i rozpływania się nad tym, jak to cudownie jest być w ciąży i jaka jestem podekscytowana w związku z tym, że już niedługo zostanę matką. Dziwne jest dla nich to, że ja do tego podchodzę tak mało emocjonalnie.
I to jest właśnie kluczowa sprawa. Tak, jak wspomniałam, ja się naprawdę cieszę i w pewnym sensie nie mogę się doczekać, ale bardziej dlatego, że jestem po prostu ciekawa jak to będzie i co to za dziecko stworzyliśmy :) No i liczę na to, że będę mogła wreszcie normalnie jeść! - bo przecież poza tym ciąża to naprawdę dla mnie bardzo łaskawy stan.
Kiedyś napisałam jednej z Was, że być może jest tak, że patrzę na swoją ciążę jakby z boku, ale nie wynika to z tego, że nie dopadł mnie "ciążowy świr", jak to określiła Kfiatuszek :) tylko właśnie na odwrót - on mnie nie dopadł właśnie dlatego, że mam ten dystans. To z kolei pewnie ma swoje źródło w tym, że ja generalnie jestem zdystansowana do dzieci - nie wiem z czego to wynika, że mnie podobno lubią i że podobno potrafię się nimi zajmować (opinie osób postronnych, które mnie zawsze zaskakują) - jak już Wam wiele razy pisałam, pewnie z tego, że sama jestem dzieciakiem :P, ale ogólnie dzieci mnie "nie ruszają". Zwłaszcza obce. Nigdy się nie rozczulałam nad niemowlakami, a dzieciaki stają się dla mnie interesujące, kiedy zaczynają coś kumać i mogę się z nimi jakoś dogadać.
Przez długi, bardzo długi czas (myślę, że dużo dłuższy niż u większości kobiet) ten nasz Tasiemiec był dla mnie totalną abstrakcją. Trochę nie ogarniałam tego, jak to jest, że siedzi w środku, objada mnie ze wszystkiego i jeszcze co chwilę każe sikać. Nie myśleliśmy o nim, jak o naszym przyszłym dziecku i rozmawialiśmy o nim właściwie tak, jak zawsze - czysto hipotetycznie. Nie zmieniło się to nawet, kiedy zobaczyliśmy go na USG ani kiedy poczułam i zobaczyłam jego pierwsze ruchy.
Chyba dopiero tak w połowie lub pod koniec siódmego miesiąca to dziecko stało się trochę bardziej konkretne - nie wiem, co miało na to wpływ. Myślę, że duży udział w tym miało nasze uczestnictwo w szkole rodzenia, bo to sprawiło, że poczuliśmy trochę bardziej, że to nas dotyczy. Ale chyba przede wszystkim upływ czasu i stopniowe oswajanie się z myślą o zmianach sprawiły, że teraz nasze podejście trochę się zmieniło. To nie był grom z jasnego nieba, tylko proces. Zaczynamy się przygotowywać powoli do przyjścia naszego dziecka na świat. Ale i tak myślę, że w dużej mierze odbiegamy od typowego schematu :) Nie wiem, jak to opisać, żeby zabrzmiało dobrze i jednocześnie, żeby przekaz był taki o jaki mi chodzi :) To dziecko nie jest dla nas maleństwem, skarbem, cudem, a nowym członkiem naszej rodziny, na którego czekamy. I nie chodzi o to, że ja dezawuuję fakt narodzin albo wyśmiewam czyjeś podejście tylko chciałabym zwrócić uwagę na różnicę między pierwszym - emocjonalnym podejściem, a drugim - bardzo racjonalnym.
Nie wiem, jak będzie, kiedy Tasiemiec przyjdzie na świat. Nie wiem, jaka będzie moja reakcja i z jakimi emocjami przyjdzie mi się mierzyć. Na pewno na niego czekam i chcę, żeby się pojawił. Ale proszę, nie piszcie mi, że na pewno jak go zobaczę, to stanie się całym moim światem, że poczuję, że to największy cud i tak dalej. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że tak właśnie będzie - bo to chyba dość naturalna kolej rzeczy, ale ja nie chcę o tym teraz czytać, nie chcę na to czekać. Ja chcę tego po prostu doświadczyć i wtedy dopiero się nad tymi uczuciami zastanawiać.

Kolejnym naszym grzechem jest fakt, że wydaje nam się, że będziemy żyć tak, jak do tej pory. Błąd! Wcale się nam tak nie wydaje i doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystko się zmieni i że od stycznia będziemy całkowicie podporządkowani małemu człowiekowi. Nie cieszy nas to szczególnie, trzęsę się ze strachu na samą myśl o tym, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że to po prostu naturalna kolej rzeczy. Nie przeczę, że to będzie swego rodzaju rewolucja, ale czy w takim razie muszę to przyspieszać? Skoro teraz jeszcze nie czuję, że wszystko przewróciło się do góry nogami, to po co już teraz mam o tym myśleć? A inna sprawa, że będziemy próbowali sobie jakoś to wszystko po swojemu ułożyć, żeby nie pogubić się zupełnie w nowej rzeczywistości.

Do tego wszystkiego, o czym napisałam, dochodzi jeszcze przerażający fakt (nie dla nas rzecz jasna), że do niedawna nie mieliśmy dla dziecka zakupionej nawet jednej skarpetki! Ba, nawet nie chciało nam się o takich zakupach rozmawiać, a ciuszki, które przekazała nam bratowa Franka po swoich dzieciach musiały poczekać ponad miesiąc zanim zdecydowaliśmy się je obejrzeć. My po prostu tego nie czuliśmy! Nie kręciło nas chodzenie po sklepach z niemowlęcą odzieżą, nie wzruszało nas oglądanie maleńkich ubranek i denerwowało, że ktoś na nas coś w pewnym sensie wymusza, wypytując o rzeczy, o których jeszcze w ogóle nie myśleliśmy. Ja rozumiem, że są kobiety, czy w ogóle przyszli rodzice, którzy pierwszego zakupu dokonują wkrótce po tym, jak się dowiedzą o ciąży albo jak tylko dostaną potwierdzenie, że z dzieckiem wszystko ok. Absolutnie nie podważam ich prawa do tego, a już na pewno nie krytykuję. Tylko dlaczego nasza postawa czasami postrzegana jest jako nienormalna albo wręcz zła? Przecież mamy prawo do tego, żeby odczuwać to inaczej. 
My po prostu musieliśmy do tego dojrzeć. Wiedziałam, że przyjdzie czas, kiedy nie będziemy czuli, że za wcześnie na dziecięce zakupy, że nie będzie nas to irytowało. I nie pomyliłam się - to po prostu przyszło naturalnie. Tylko, że znowu do głosu doszło nasze racjonalne podejście. Wydaje mi się, że zaczęliśmy się przygotowywać do rodzicielstwa od zupełnie innej strony niż większość osób. My najpierw oswajaliśmy się z sytuacją. Dużo o tym rozmawialiśmy - bardzo hipotetycznie, z czasem trochę mniej. Zapisaliśmy się do szkoły rodzenia, żeby najpierw przesiąknąć teorią, osłuchać się z tematem, wczuć się w niego, zastanowić nad pewnymi kwestiami. Dowiedzieć się, co będzie nam na pewno potrzebne, a co może być zbędne. Zgłosiliśmy się na warsztaty z pierwszej pomocy dla niemowląt - byliśmy na nich sami! Zgłosiły się jeszcze dwie pary, ale nie przyszły. Czy naprawdę jesteśmy tak wyrodnymi rodzicami, że zamiast do sklepu po pierwsze elementy wyprawki, woleliśmy wybrać się na kurs pierwszej pomocy? :)
Zanim kupiliśmy cokolwiek, zrobiliśmy miejsce na te rzeczy. Posprzątaliśmy, przygotowaliśmy malutki dziecięcy kącik. Wiem, że takie sprzątanie określa się mianem "syndromu wicia gniazda", ale ja się z tym nie zgadzam i myślę, że to termin wymyślony na siłę, żeby tylko nazwać jakieś naturalne zachowanie. Bo czy nie jest naturalnym, że kiedy spodziewamy się gościa, przygotowujemy dla niego miejsce? Robimy miejsce w szafie, przygotowujemy ręczniki, zastanawiamy się, gdzie będzie spać... Dziecko to taki gość, na którego czekamy - tyle, że zostanie już z nami (prawie) na zawsze.
Dopiero, kiedy kurs szkoły rodzenia się skończył (a więc w połowie listopada) i kiedy do porodu zostały dwa miesiące, poczuliśmy się gotowi do tego, żeby czynić jakieś konkretne przygotowania. Kupiliśmy wózek i kilka ubranek. Zrobiłam też listę (dłuuugą) pozostałych rzeczy, które musimy kupić i przeszliśmy się po sklepach, żeby porównać ceny.

Taki jest nasz sposób oczekiwania na nasze dziecko. Jest nam z nim dobrze. Czujemy się naturalnie, podchodząc do tego właśnie tak. Wiem, że może nie znajdujemy się w stanie euforii, nie emocjonujemy się już teraz jakoś szczególnie. Ale jest mi przykro, gdy ktoś mniej lub bardziej wprost stwierdza, że wobec tego się nie cieszę. Czy naprawdę cieszyć można się tylko w taki sposób? Kupując masę dziecięcych akcesoriów i non stop rozmawiając o ciąży i narodzinach dziecka? Nie sądzę, żebyśmy mieli być złymi rodzicami tylko dlatego, że nie robimy wokół tego oczekiwania na Tasiemca dużo zachodu. Poza tym nam wystarczy, że między sobą rozmawiamy o pewnych sprawach, nie musimy się tym dzielić z innymi.
A inna sprawa, że tacy po prostu jesteśmy - do gruntu zdroworozsądkowi, praktyczni i twardo stąpający po ziemi. Emocjonujemy się, jesteśmy z natury bardzo impulsywni, ale widocznie tego rodzaju emocje akurat trzymamy na wodzy. Być może i na nie po prostu musi przyjść czas.