*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 5 listopada 2014

Wylewam swe frustracje

Od niedzielnego popołudnia jesteśmy już... ech, zawsze mam problem, co napisać w takiej sytuacji - w domu? u siebie? no nie do końca...  Owszem, mieszkamy tu i nie jest nam źle w tym mieszkaniu, ale nasze do ono nie jest i nie będzie. Z tego też powodu "dom" jakoś nie przechodzi mi przez gardło, zwłaszcza w sytuacji, gdy wracamy z Miasteczka, czyli... z domu. Ale dość tych dygresji. W każdym razie wróciliśmy do Podwarszawia i do szarej rzeczywistości.
Franek w poniedziałek szedł już na 4tą do pracy na dziewięć godzin, ale nawet zniósł to dzielnie. To chyba wynik tego, że tak bardzo ją lubi. Ja do pracy nie wróciłam, ale nie oznacza to, że zaczęłam się nudzić. Wręcz przeciwnie, od poniedziałkowego poranka rozpoczęłam maraton lekarski. Biegam od lekarza do lekarza i od przychodni do przychodni. Pokuszę się teraz na gorzkie spostrzeżenie, że przynajmniej jako bezrobotna mam na to czas :/  Miałam co prawda na tyle elastyczną pracę, że mogłabym się jakoś dogadać, ale byłoby trudniej. No i z tą moją nieszczęsną dietą byłoby mi trochę trudno, bo musiałabym do pracy chyba nosić całą torbę jedzenia.
W tym tygodniu musiałam umówić się na wizytę kontrolną do lekarza, a że lekarka prowadząca ciążę jest nieobecna w listopadzie, musiałam znaleźć sobie kogoś innego. Na szczęście mi się udało (loguję się zawsze na stronie mojej przychodni, sprawdzam dostępne terminy a potem czytam opinie na temat danego lekarza). Ale wcześniej musiałam zrobić zlecone badania - pojechałam więc w poniedziałek rano, a wieczorem były już w systemie. Niestety niektóre były dość niepokojące. Poza tym kończą mi się paski do glukometru - swoją drogą to jakaś kpina, że w szpitalu przepisali mi dwa opakowania po 50 szt podczas gdy mam mierzyć cukier przynajmniej cztery razy dziennie. Łatwo policzyć, że takie dwa opakowania wystarczają na niecały miesiąc. Poszłam więc do lekarza ogólnego w swojej placówce, ale okazało się, że babka nie może przepisać mi tych pasków z refundacją (no cóż, to jednak prywatna przychodnia, choć i tak mnie to dziwi, przecież ci lekarze mają jakieś kontrakty), tylko najpierw muszę iść do diabetologa, więc dostałam skierowanie. Na wszelki wypadek się umówiłam, ale terminy są odległe. Spodziewałam się tego, więc zadzwoniłam od razu do publicznej przychodni w Podwarszawie i nie dość, że jakimś cudem udało mi się połączyć po kilku próbach, to jeszcze były dwa wolne terminy. 
Wracając musiałam wstąpić jeszcze do jednego szpitala - miałam skierowanie do poradni chorób mięśniowych. Prawdopodobnie mam bardzo rzadką chorobę genetyczną - zupełnie niegroźną, choć pani doktor zastanawiała się, czy nie utrudni mi ona porodu; w każdym razie powiedziała, że coś takiego zdarza się bardzo rzadko i w poradni przyjmą mnie z otwartymi ramionami (taa, jasne, może i tak, ale najpierw muszę się tam przebić), bo lubią takie ciekawostki. Moja siostra ma to samo i zrobiłyśmy już śledztwo, że mamy to po tacie :) Co ciekawe pani neurolog, która mnie tam wysłała, powiedziała, że po skierowanie muszę udać się do lekarza POZ w publicznej placówce. Dostałam takie skierowanie, a w szpitalu powiedzieli mi, że skierowanie musi być od neurologa. Zabawne prawda? Ale jakże przewidywalne. Niemniej jednak jest to już nieistotne, bo i tak nie ma już zapisów na ten rok - dopiero w grudniu mam dzwonić i pytać o terminy na styczeń, ale to już będzie po ptokach, bo chodziło o to, żebym poszła do tej poradni przed porodem.
Później wstąpiłam jeszcze do placówki w której przyjmuje lekarka prowadząca moją ciążę i wstępnie zaklepałam sobie termin na grudzień - a przynajmniej zaznaczyłam, kiedy chcę tę wizytę, bo oni zawsze do mnie dzwonią sami, żeby ją umówić.
Do Podwarszawia zdążyłam na styk - o 12:30 miałam wizytę, o 12:27 wysiadałam z autobusu. Ale zdążyłam. Pani doktor mnie przyjęła i bez problemu wypisała mi receptę na trzy opakowania pasków. Za miesiąc mam się zgłosić po następne. Recepta z refundacją - a to ma ogromne znaczenie, bo zapłaciłam ok 40 zł, bez refundacji byłoby ponad 120.

Wizytę kontrolną u ginekologa też już zaliczyłam. Przyjemna, młoda pani doktor, choć przyznać muszę, że korzystając z usług naprawdę różnych lekarzy ginekologów na ideał jeszcze nie trafiłam... Dostałam od niej receptę na leki leczące infekcję, która mi się przyplątała (stąd słabe wyniki) i zlecenie kolejnego badania za tydzień. Zrobiła też rutynowe badanie i mnie uspokoiła, że wszystko jest w porządku - trochę się stresowałam, bo żona kuzyna Franka trochę mnie nastraszyła, że jak była w szóstym miesiącu ciąży pojechała w góry i trochę się przeforsowała, skutkiem czego po powrocie okazało się, że ma 1,5 cm rozwarcia i do końca ciąży musiała się oszczędzać. Na szczęście u nas nic takiego się nie wydarzyło. Przynajmniej tyle.

Bo ogólnie rzecz biorąc muszę przyznać, że jestem bardzo rozczarowana swoim organizmem :( Frustruje mnie to, że nie mam nad nim żadnej kontroli. Czuję się doskonale, nic mi nie dolega, nie mam żadnych zdrowotnych problemów na pierwszy rzut oka - a w rzeczywistości mam wrażenie, że się sypię. Już pal licho tę infekcję, ok, mogła się przydarzyć. Ale chodzi mi o cukrzycę. Jestem wręcz wkurzona, że się do mnie przyczepiła, zwłaszcza kiedy czytam wszędzie te bzdury o tym, kto znajduje się w grupie ryzyka. Mam ochotę wyśmiać na całe gardło te teorie, że niby osoby z nadwagą, z nadciśnieniem, jedzące nieregularnie, nie uprawiające sportu... Bzdura! Moją jedyną "winą" jest to, że w rodzinie pojawiła się cukrzyca typu II i nieprawdą jest, że zdrowym trybem życia można jej uniknąć - jestem na to najlepszym dowodem.
Jest coraz gorzej. O ile na początku wszystko szło bardzo dobrze i miałam bardzo dobre wyniki glikemii po posiłkach z niewielkimi tylko odchyleniami, które potrafiłam łatwo wytłumaczyć (wiedziałam na przykład, że zjadłam coś, co mogło źle wpłynąć na poziom cukru), to nagle zaczęło się wszystko sypać. Najgorzej jest od tygodnia. Mam wrażenie, że im bardziej przestrzegam diety, tym jest gorzej - bywa, że mam wysoki cukier po posiłku "nakazanym", a po zjedzeniu czegoś teoretycznie szkodliwego mieszczę się w normie. Początkowo, jeśli już miałam wyniki powyżej normy to po obiedzie (potrafiłam je wytłumaczyć i po zmodyfikowaniu niektórych składników było ok). A od jakiegoś czasu po śniadaniu moje wyniki są fatalne. Nie wiem dlaczego, bo jem dokładnie to samo, co wcześniej (albo mniej), więc wygląda na to, że po prostu mój zjebany (przepraszam, ale jestem naprawdę wkurzona) organizm ma dietę po prostu gdzieś. To nie jest zwyczajna dieta cukrzycowa (której zalecenia przecież dokładnie znam), w ciąży należy ograniczyć jeszcze inne składniki pokarmowe i mam wrażenie, że ja po prostu nie mogę jeść absolutnie nic, a paradoksalnie muszę! Chwilami chce mi się zwyczajnie ryczeć, kiedy na przykład na siłę zjadam "posiłek nocny", podczas gdy oczy kleją mi się już ze zmęczenia albo gdy okazuje się, że to co "dobre" mi zaszkodziło. Chętnie podłączyłabym się pod kroplówkę i nie jadła nic, bo i tak zdążyłam już zapomnieć, czym jest przyjemność jedzenia. Po nocach śnią mi się złe wyniki albo że muszę wstać, żeby zmierzyć cukier. Psychicznie czuję się fatalnie, bo nie mam na to żadnego wpływu, a co gorsza, nawet nie wiem, jaki wpływ ma to na dziecko, bo nie jestem w stanie tego stwierdzić. Dopiero za tydzień mam umówione USG w 31 tyg. a potem nie wiem, chyba tylko KTG będzie jakąś kontrolą.
Jutro prawdopodobnie wybiorę się znowu do szpitala. Jestem załamana, bo wygląda na to, że czeka mnie insulina. 

Na zakończenie tego marudnego posta dodam jeszcze tylko, że to był pierwszy urlop, po którym nie dość, że nie przytyłam, to jeszcze znowu schudłam. Jak tak dalej pójdzie, to będę rodzić z masą ciała niższą niż przed ciążą. Ale pod tym względem wyniki badań są w porządku i nic nie wskazuje na to, żeby organizm był niedożywiony, a ja głodna też nie chodzę.