*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 30 kwietnia 2014

Pożegnania nadszedł czas?

W ubiegłym tygodniu "kredki margaretki" obchodziły kolejne urodziny. Piszę już sześć lat, z czego dwa na blogspocie. Może to i nie tak dużo, ale jednak jak sobie pomyślę, ile może się wydarzyć przez ten czas i jak wiele zmienić, to stwierdzam, że to kawał czasu. Zawsze z tej okazji mam ochotę na chwilę się zatrzymać i podumać nad tym moim pisaniem. A że do napisania takiej refleksyjnej notki potrzebny jest względny spokój, zazwyczaj powstaje z opóźnieniem.

Pytania jak długo zamierzam pisać tego bloga oraz czy może powinnam sobie dać z tym spokój pojawiają się od czasu do czasu w mojej głowie. Na pierwsze odpowiedzi nie znalazłam :) Jeśli chodzi o drugie - ostatnio zastanawiam się nad tym jakby mniej. Chyba już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że jednak chcę pisać - nawet kiedy chwilowo nie mam na to czasu albo ogarnia mnie lekkie zmęczenie, wolę zrobić sobie przerwę niż zamykać bloga. Potrafię bez tego żyć, ale jednak wydaje mi się, że po tylu latach po prostu by mi tego brakowało. Dlatego też odpowiadając na pytanie w tytule - nie, na pewno nie nadszedł. Ba! Nawet nie jest blisko :P Nie żegnam się ani z Wam ani z tym miejscem i na razie nie potrafię sobie wyobrazić, że nie miałabym gdzie się "wypisać". Przez te lata tak bardzo weszło mi to w krew, że na pewno odczuwałabym pustkę, której nie potrafiłabym niczym wypełnić.

Moje pisanie bardzo się zmieniło przez ten czas - o czym mogę się przekonać czytając moje dawne notki przy okazji przenoszenia mojego archiwum ze strony onetu. (Idzie mi to powoli, ale idzie. Kiedyś pewnie skończę :)) Ja sama też się zmieniłam, co powtarzam chyba co rok. Nie wiem, czy są to zmiany na lepsze, czy gorsze, ale raczej nieodwracalne. Tym, co w tych zmianach dotyczących blogowiska zapisuję na plus, jest złapanie dystansu. Długo na to czekałam, ale już od przynajmniej roku rzeczywiście potrafię nie podchodzić już tak emocjonalnie do wielu spraw związanych z blogiem i komentarzami, jak kiedyś. Nie analizuję każdego słowa, nie przejmuję się aż tak bardzo, potrafię odpuścić. Z tym spokojem jest mi zdecydowanie wygodniej. Ale blogosfera też się zmieniła i jestem pewna, że Wy też to zauważacie. Chyba łatwiej jest o ten dystans, bo relacje, które się teraz tu nawiązują są jednak nieco innego typu - chyba o nie trudniej, niż to było kiedyś. Szkoda.

Jedna z osób, do których od czasu do czasu zaglądam napisała kiedyś w komentarzu u innej osoby, że czyta już tylko nieliczne z blogów, które zawsze odwiedzała i że ich autorzy i tak nie zauważają zniknięcia czytelnika. Nieprawda! Nie wiem jak Wy, ale ja to zawsze zauważam. Dość szybko odnotowuję, że ktoś, kto dotychczas regularnie komentował nagle milknie. Oczywiście nieraz jest to spowodowane czymś konkretnym - jakimiś wydarzeniami w życiu, brakiem czasu itd. Ale czasami dzieje się to tak po prostu... I wtedy jest mi trochę żal. Zwłaszcza, gdy dotyczy to blogerki, z którą miałam lub mam dobre i bliskie relacje. Żal, gdy znikają blogi albo komentarze od "pewniaków" :) Osób, które zawsze miały coś do powiedzenia, które zostawiały dobre słowo, o których wiedziałam, że były.
Nie zrozumcie mnie źle - ja absolutnie nie wymagam od nikogo komentowania na każdy temat i nie mam nic przeciwko cichym czytelnikom (ale jest mi miło, jak się przywitają :)) Ale z wieloma z Was miałam okazję na ten temat rozmawiać i zazwyczaj zgadzamy się co do tego, że jednak takie rozmowy pod postem wiele wnoszą - o ile nie w samą dyskusję, to w zacieśnianie relacji :)

Jednakże sama mam sobie wiele do zarzucenia i wcale nie mam zamiaru się wybielać. Prawda jest taka, że choć staram się jak mogę, nie potrafię powrócić do dawnej aktywności i też nie komentuję zawsze i wszędzie, gdzie bywam :( Ostatnimi czasy miewałam też okresy dłuższego lub krótszego przestoju. Objawiały się moją nieobecnością tutaj, ale też u Was. I dzisiaj właśnie, w związku z tą kolejną rocznicą, chciałam tak ze szczerego serca podziękować tym z Was, które są ze mną, czytają moje notki i je komentują mimo wszystko :) Mimo moich dłuższych nieobecności, mimo mojego milczenia, mimo rozluźniającego się czasami kontaktu (choć gdy zauważam coś takiego, staram się jednak zadziałać). Nietrudno mi zauważyć, kto odwiedza mojego bloga tylko w ramach rewizyty, a kto zagląda i odzywa się nawet wtedy, gdy ja milczę przez dłuższy czas. Nie mam pretensji do tych pierwszych - blogosfera jest po prostu oparta na wzajemności, ale tym bardziej doceniam obecność tej drugiej grupy i jeszcze raz Wam dziękuję :)

Od czasu do czasu rzucam okiem na statystyki, które tu sobie zamieściłam (wiadomo, że margolka bez cyferek by się nie obeszła :)) i widzę, że dziennie zagląda tutaj nawet około 100 osób. Ale nie śledzę tego jakoś bardzo skrupulatnie i nie wiem, kogo ta setka obejmuje :) Dlatego też mam do Was prośbę - zróbcie mi ten prezent rocznicowy i się odezwijcie :) To prośba do wszystkich - i do innych blogerek i do tych, które swojego bloga nie mają; do tych, z którymi się znam już kilka lat oraz do tych, które czytają po cichu.
Po prostu dajcie mi znać, kto tu jeszcze zagląda, chciałabym wiedzieć, dla kogo jeszcze piszę :)

wtorek, 29 kwietnia 2014

Rozleniwiona


Jak tak dalej pójdzie, zapomnę zupełnie o pięciodniowych tygodniach pracy :) No bo tak: najpierw był ten pogrzeb, na który musiałam jechać w środowe popołudnie. Wyszłam więc z pracy wcześniej, potem miałam urlop a kolejnego dnia pracowałam z domu. Wróciliśmy w poniedziałek rano - ja prosto do pracy. A już w piątek znowu miałam wolne (i choć pracowałam zdalnie, to jednak jak się siedzi w domu to praca wygląda trochę inaczej) ze względu na święta i byliśmy w Miasteczku do wtorku. Później sobie trochę popracowałam, ale w piątek popołudniu jechaliśmy do Poznania - tym razem na chrzciny. I wróciliśmy w poniedziałek rano. A jutro znowu ostatni dzień pracy w tym tygodniu :)
W czwartek z kolei jedziemy do Miasteczka. Początkowo nie planowaliśmy tego - myślałam sobie, że nawet nie będę brała wolnego w piątek. Ale później okazało się, że ze względu na to, że 3 maja wypada w sobotę, w piątek nikt u mnie nie pracuje i mamy "przymusowy" urlop. Wobec tego Franek stwierdził, że jedziemy do Miasteczka, bo ma ochotę na grilla :P A mnie to też pasuje, bo dopóki jest okazja na dłuższy pobyt u rodziców, to chcę ją wykorzystać, potem różnie może być.
Ale nie zmienia to faktu, że ostatni raz przepracowałam wszystkie dni od poniedziałku do piątku jakiś miesiąc temu :P Dziwnie mi się będzie dłużyło, kiedy wszystko wróci do normy. No i boję się, że dopadnie mnie syndrom przedszkolaka. Wiecie, że lubię na coś czekać i odliczać dni... Teraz tak sobie właśnie odliczałam, to do świąt, to do Majówki. A potem nie będzie niczego konkretnego, do czego mogłabym odliczać. Bo czekać tak naprawdę ciągle jest na co, wiele spraw wymaga rozstrzygnięcia - ale to nie wiadomo kiedy nadejdzie, a takie czekanie to już nie jest fajne, tylko dołujące. Ale nie martwię się na zapas, może nie będzie tak źle :) Tymczasem cieszę się na te wolne majowe dni. Choć podobno ma być zimno! To się chyba niedługo stanie tradycją, że 1,2,3 maja są zimne i deszczowe.
Już maj?? Kiedy to zleciało? 

sobota, 26 kwietnia 2014

Sobotnie migawki

W Poznaniu bywamy ostatnimi czasy tak często (tym razem chrzciny), że w domu teściów zaczęłam się już praktycznie czuć jak u siebie ;) Co prawda kiedyś przecież się tym domem "opiekowaliśmy" podczas ich nieobecności, ale to jednak co innego, gdy byliśmy sami, a co innego, gdy teściowie cały czas po tym własnym mieszkaniu się kręcą. Na początku czułam się lekko nieswojo, bo jednak po tylu latach bywania tu jako gość, trudno było mi się przestawić, ale właściwie "nieswojość" przeszła mi stosunkowo szybko. Teraz jednak bez krępacji wchodzę sobie na przykład do kuchni kiedy chcę i po co chcę.

***
Zajrzeliśmy dzisiaj z Frankiem do naszego swego czasu ulubionego baru z domowymi obiadami* - danie dnia kosztuje tam 9,5 zł, ale my zawsze jadamy je bez zupy, więc kosztuje nas to 7. Najpierw jadałam tam za czasów studenckich, kiedy to nawet do głowy mi nie przyszło, że mogłabym coś sama dla siebie ugotować. Później zaglądaliśmy tam z Frankiem kiedy nie mieliśmy pomysłu lub czas na obiad. Bardzo mało jest takich miejsc. A właściwie to chyba jedyne takie,które znam,  gdzie można zjeść tanio i smacznie - bez poczucia, że to jednak "nie ten dom", bo jedzenie jest świeże a nie odgrzewane, tradycyjne a nie udziwnione i podawane również po domowemu a nie na plastikowych talerzykach z plastikowymi sztućcami :) Dziś na obiad był de volaille z serem.

***
Wiem, że się powtarzam, ale jednak wiosna do zdecydowanie najpiękniejsza pora roku i bardzo mnie cieszy, że w tym roku możemy się nią cieszyć już od ładnych kilku tygodniu. W ostatnich latach bywało, że kwiecień straszył nas jeszcze śniegiem, a tegoroczny zaskakuje żółtą barwą - mlecze i rzepak kojarzą mi się raczej z majem - oraz zapachem bzu. Podobno nawet kasztany zakwitły. Wygląda na to, że mamy maj w kwietniu :) Zważywszy na to, że kwiecień kojarzy mi się średnio a maj to mój ulubiony miesiąc, to chyba całkiem nieźle dla mnie.
A te przelotne, ciepłe deszcze są nawet urocze :) Ale doświadczyłam ich dopiero tu, bo choć podobno przelotne opady i burze nawiedzały w ostatnim tygodniu cały kraj, to jakoś szczęśliwie omijały Podwarszawie :)

***
Nie ma to jak zupełnie spontanicznie usiąść w kuchni u Juski i Doroty (wróciłam ze spaceru z Juską i wpadłam przywitać się z Dorotą, ale nie zaplanowałam sobie pożegnania, więc zeszły dwie godziny na tym powitaniu :)), zrobić sobie i meblom prysznic gazowaną wodą mineralną i po prostu gadać o wszystkim po trochu.Znamy się kawał czasu, za chwilę będzie 15 lat, a więc prawie połowę naszego życia. Czasami wystarczy jedno hasło i nie dość, że wszystkie w lot łapiemy o co chodzi, to jeszcze zgodnie kwiczymy ze śmiechu.

***
Całkiem przyjemna sobota. Szkoda, że już się kończy.

* z komentarzy wynika, że mogłyście zrozumieć, że chodzi o bar mleczny, więc na wszelki wypadek sprostuję, że choć w Poznaniu jest takowych sporo i niektóre są całkiem przyzwoite, to akurat to konkretne miejsce nie jest barem mlecznym - to nawet bardziej restauracja i mieści się w pasażu handlowym :)  A niech tam, niech będzie darmowa reklama: chodzi o restaurację Mc Tosiek w Pasażu Rondo na Starołęce ;)


środa, 23 kwietnia 2014

Poświątecznie i wiosennie

Święta, święta i po świętach, jak to się zawsze mówi, ale przyznać muszę, że udało mi się trochę zwolnić i ten uroczysty czas minął mi chyba wolniej niż wcześniejszy tydzień. 
Zupełnie niespodziewanie pojawiło się u mnie w pracy trochę komplikacji natury technicznej i miałam sporo do zrobienia. A zaczęło się już w piątek dwa tygodnie temu - kiedy to byłam w Poznaniu. Na czwartek wzięłam urlop, a co do piątku, umówiłam się, że będę pracować zdalnie. Jako że pojawiły się komplikacje z podpięciem mojego służbowego laptopa do internetu teściów, umówiłam się z Juską i Dorotą, że będę siedziała u nich. Dziewczyn nie było, ale zostawiły mi klucze i miałam się obsłużyć sama. 
Tak też zrobiłam. Wcześniejsze dni były bardzo spokojne - żeby nie powiedzieć, że nudne, więc wzięłam laptopa i książkę do czytania. Za to nie wzięłam nic do jedzenia, bo stwierdziłam, że zrobię to co najważniejsze do 12tej, potem zrobię sobię przerwę i wrócę o 15. A tu się wszystko rozhulało i siedziałam od rana aż do 18:30 z jedną tylko malutką przerwą - zrobiłam się taka głodna, że wyszłam od dziewczyn, poszłam do domu teściów po kawałek ciasta i wróciłam do pracy - co zajęło mi dokładnie 10 minut :)
Kolejny tydzień był równie pracowity aż do czwartku. Piątek w założeniu miał być wolny od 12. I tym razem pracowałam zdalnie. Wyjechaliśmy z Frankiem o 7 z Warszawy i już po 10 dojechaliśmy do Miasteczka, więc się rozłożyłam z moim komputerem, myśląc, że wszystko zrobię raz dwa, a tymczasem po dwunastej pojawiły się kolejne komplikacje i niestety znowu siedziałam do późnego popołudnia "w pracy". Cieszyłam się tylko, że jednak pojechałam rano do Miasteczka a nie, jak planowałam wcześniej dopiero po tej 12, bo chyba bym nie dojechała...
Ale grunt, że sytuacja została opanowana (i jak na razie tak zostało do dziś ;)). Mogłam zacząć świętować.

Przyznam, że tegoroczna Wielkanoc nadeszła dla mnie trochę niepostrzeżenie. Przez ten ostatni tydzień na wariackich papierach, ani się obejrzałam, a był Wielki Piątek. Wielkiego Czwartku, prawie nie odnotowałam :( Trochę zabrakło mi duchowego przygotowania w ostatnich dniach (dlatego właśnie uważam, że Wielki Czwartek, a zwłaszcza Wielki Piątek powinny być dniami wolnymi od pracy - zamiast np. Trzech Króli), na szczęście choć trochę nadrobiłam to w piątkowe popołudnie a wieczorem nareszcie miałam czas na chwilę skupienia i refleksji na czuwaniu w kościele.
Ale od soboty mieliśmy już w domu święta na całego. U nas w domu jest taka tradycja, że właściwie już od rana mamy święto, bo wszystko jest ugotowane i posprzątane wcześniej. Sobota to czas na pomalowanie jajek i przygotowanie koszyczków do święcenia. Później święcenie pokarmów i chwila modlitwy w kościele, a popołudnie to już czas dla rodziny.
Święta upłynęły więc nam w bardzo przyjemnej, rodzinnej atmosferze. Dużo, naprawdę dużo rozmawialiśmy. Pogoda sprzyjała, więc także sporo spacerowaliśmy - odświętnie ubrani, całą rodziną, spotykaliśmy w lesie inne ładnie ubrane całe rodziny :) Podoba mi się ten klimat. Oczywiście nie zabrakło też czasu na gry :) Sporo też pojedliśmy, jak to w święta bywa - w dodatku w te święta moja mama miała urodziny, więc mieliśmy więcej okazji do świętowania. Ale dzięki tym spacerom i sesjom aerobikowym, które urządzałam sobie z siostrą, przytyło się nam niewiele - myślę, że za chwilę już nie będzie śladu po tych dodatkowych gramach właściwie ;)

We wtorek rano wróciliśmy, a jechało się tak dobrze, że przyjechałam punktualnie na 10:00 do pracy :) Wracamy więc do poświątecznej rzeczywistości, a o minionych dniach przypomina nam jeszcze wałówka w lodówce, którą przywieźliśmy :)

Pogoda nadal jest cudna i mam nadzieję, że taka się utrzyma. Zaczyna się powoli najpiękniejszy moim zdaniem czas w przyrodzie, który potrwa przez najbliższe kilka miesięcy. Wtedy wszystko wygląda lepiej, mimo, że ostatnio znowu nam nie wyszło kilka rzeczy :( Chciałam częściowo o tym napisać, ale akurat byłam zapracowana, a teraz - dopóki jestem trochę pozbierana, nie chcę do tego wracać, za to chcę wierzyć, że jednak w końcu wyjdzie...

niedziela, 20 kwietnia 2014

Smacznego Dyngusa ;)

Ostatni tydzień był trochę na wariackich papierach i ani się obejrzałam, a nadeszły święta. Przyznam, że chyba z lekkim zdziwieniem odnotowałam fakt, że oto mamy Wielki Czwartek... Ale teraz jest właśnie czas na to, żeby trochę zwolnić i świętować w gronie rodziny. 
Dlatego dziś  chciałabym tylko życzyć Wam radosnych i pięknych Świąt Wielkanocnych. Znajdźcie czas na refleksję i długie rozmowy z najbliższymi. Niech będzie wesoło i beztrosko, nawet pomimo wszelkich, codziennych trosk.

Wesołych Świąt!
 

niedziela, 13 kwietnia 2014

Powód do dumy

W czwartek pochowaliśmy babcię. Pogoda w ten dzień była prawdziwie pogrzebowa. Było okropnie zimno i ponuro, i tylko nie padało na szczęście. Ale nie było najgorzej. Naprawdę, myślałam, że wszystko będzie bardziej przygnębiające i może nawet wstrząsające. Ale wszyscy się nawet trzymali - na tyle, na ile mogli oczywiście, bo przecież trudno oczekiwać, że ktoś nie uroni łez po stracie mamy lub babci. 
Rytuał pogrzebowy jednak jest potrzebny jako pożegnanie. Bez tego byłoby wielu osobom trudniej.  Oczywiście to wszystko nie dotknęło mnie tym razem tak bezpośrednio, więc jestem trochę zdystansowana i może więcej widzę.  Ale jednak mam za sobą kilka pogrzebów bliskich mi osób (i obym teraz przez długi długi czas nie musiała mieć takich doświadczeń).

Muszę też powiedzieć, że pomimo tego, że czasami uważam, ze Franek jest wręcz aż zbyt opiekuńczy lub przesadza w swoim zaangażowaniu w życie dalszej rodziny (może to nie brzmi dobrze, ale wiecie, że sama jestem bardzo rodzinna, więc zapewniam, że chodzi raczej o drobne incydenty niż faktycznie istotne sprawy codzienne), to jestem z niego dumna. Babcią opiekowała się już od wielu lat siostra teścia, która z nią mieszkała. Tato Franka bywał u nich przynajmniej kilka razy w tygodniu, o ile nie codziennie, ale to jednak ciocia - starsza (prawie 70 lat), nie do końca zdrowa osoba była z babcią non stop. Praktycznie nie wychodziła z domu. Nawet zakupy robiła w sklepiku obok tylko wtedy, gdy ktoś ją na chwilę zmienił.
Ciocia opiekowała się swoją mamą najlepiej jak mogła i na pewno wkładała w to całe swoje serce, nie można jej niczego zarzucić. Ale na zajmowanie się domem nie miała już czasu, ani siły a poza tym przecież nie każdy ma do tego rękę, a mieszkanie, które zajmowały nie jest własnościowe, znajduje się w starej kamiennicy i jest dość w kiepskim stanie, co dodatkowo utrudnia dbanie o nie. Większość pomieszczeń, w zasadzie poza pokojem, w którym na co dzień przebywały babcia z ciocią, była mocno zapuszczona.
Franek pojechał do Poznania we wtorek i całą środę spędził na czyszczeniu, szorowaniu, trzepaniu, wycieraniu, myciu mieszkania cioci. Później pomagał mu jeszcze kuzyn, który przyleciał z Anglii na pogrzeb. Nikt o to Franka nie prosił, nikt nawet nie wspomniał, że wypadałoby jakoś przygotować to miejsce przed przybyciem rodziny, Franek sam o tym pomyślał, sam wyszedł z inicjatywą i po prostu wziął wiadro, szmaty, środki czyszczące i poszedł. (Podobnie kuzyn) Brat Franka mieszka w Poznaniu. Nie pracuje i razem z żoną, która teraz jest na macierzyńskim zajmuje się dwójką dzieci. Jest na miejscu cały czas, ale jednak nie pomyślał o tym, żeby pomóc i nawet nie zapytał, czy ta pomoc może się przydać. Ja wiem, że dzieci zawsze mogą być wymówką, ale przecież oni nie są jedyną parą, która ma dzieci na świecie - inni jakoś sobie radzą z wychowywaniem dzieci i innymi życiowymi sprawami. Szwagier nie wypina się na rodzinę. Utrzymuje ze wszystkimi dobre relacje, a gdyby ktoś  go poprosił o pomoc nie odmówiłby (przynajmniej tak przypuszczam :)) i na pewno by się zjawił. Ale rzecz w tym, że Franka nie trzeba było o nic prosić, nie trzeba było się pytać, on po prostu zakasał rękawy i wziął się do roboty. I zapewniam, że to nie dlatego, że nie mamy dzieci... Dlatego właśnie jestem z niego dumna.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Radzimy sobie

Jakoś dajemy radę. Najgorsza była sobota. Zwłaszcza rano - Franek naprawdę był w rozsypce. Biedny :( Mimo, że babcia chorowała już od kilku lat był do niej bardzo przywiązany. Zwłaszcza jako dziecko spędzał z nią dużo czasu.
Ale faceci to jednak zupełnie inaczej radzą sobie z takimi sprawami. Ja pewnie nie miałabym chęci na nic. Cały czas bym tylko rozmyślała, płakała, potrzebowałabym kogoś, komu mogłabym się wyżalić. Pewnie zmuszałabym się do normalnego funkcjonowania - na przykład pójścia do pracy, bo tam musiałabym się trzymać. Franka praca wymaga jednak więcej koncentracji, a przede wszystkim odpowiedzialności za innych, więc zrezygnował z kursów w weekend. Pojechaliśmy do miasta - teoretycznie mieliśmy jakiś cel, choć tak naprawdę to nie było nic pilnego (pojechaliśmy kupić słuchawki z mikrofonem do komputera, które nam się jakiś czas temu uszkodziły). Dobre i to, zajęło to Franka, sprawiło, że wyszedł z domu. Później zrobiliśmy zakupy spożywcze.

Wieczorem napił się piwa i uruchomił na komputerze jedną ze swoich ulubionych gier. W przerwach rozmawiał ze mną. Wspominał babcię. Czasami rozmawialiśmy o czymś innym. Nawet się roześmiał. To chyba jednak prawda, że faceci mają w głowie kilka szufladek i każda jest z inną zawartością, a jak otwarta jest jedna, to inne są zatrzaśnięte - nie to co u nas, że wszystko jest ze sobą połączone. I dobrze dla nich - dla Franka na pewno. Widziałam, że bywały chwile, kiedy w pełni docierało do niego to, co się stało, ale w innych potrafił się wyłączyć (ja tego nigdy nie potrafię! nawet we śnie!). Dobrze mu to zrobiło. I mi też ulżyło.
W niedzielę już w ogóle było lepiej. I chyba też udział we mszy bardzo Frankowi pomógł - świadomość, że mógł pomodlić się za duszę babci. W ciągu dnia wielokrotnie wspominał o babci i o tym, że jej nie ma. Miał też chwile, kiedy nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, ale ogólnie radzi sobie z tym lepiej, niż się obawiałam. Chyba już zniósł wiadomość o udarze babci kilka lat temu...
Kiedy ja mam jakieś poważne zmartwienie wywołane konkretnym zdarzeniem, Franek zazwyczaj próbuje mnie zaangażować w jakąś aktywność, która w normalnych okolicznościach sprawia mi przyjemność - na przykład prosi, żebyśmy poszli na spacer, basen albo w coś zagrali i przez chwilę zachowywali się, jakby nic się nie stało, pomimo, że przeciez w tyle głowy zmartwienie nadal siedzi... Posłużyłam się więc tym wybiegiem i zrobiłam obiad, który Frankowi zdecydowanie przypadł do gustu (nie, nie naleśniki, naleśniki usmażyłam w poniedziałek :P) - fast food w wydaniu domowym, czyli hamburgery z mięsa wołowego i domowe frytki, a potem zachęciłam go, żebyśmy zagrali w jedną z jego ulubionych gier. Myślę, że poskutkowało.Wczoraj Franek miał do załatwienia przegląd naszego samochodu w autoryzowanym serwisie, więc też głowę miał zajętą. 
Chyba już dotarło do niego, co się stało i wie, że nic na to nie poradzi. Myśli o tym oczywiście i na przykład wczoraj trudno było mu zasnąć, ale ogólnie się trzyma. Obawiam się, że jeszcze w dniu pogrzebu, w czwartek będzie gorzej. Ale jakoś to przetrwamy.

Franek już dzisiaj pojechał do Poznania. Ja dojadę do niego jutro wieczorem. Zostaniemy tam aż do niedzieli i będziemy wracać w poniedziałek rano. I tak oto zaliczymy nadprogramowy wyjazd na weekend...

sobota, 5 kwietnia 2014

Na przekór

Mam już serdecznie dość tych kpin, jakie sobie los z nas urządza. Czy naprawdę za każdym razem musi mi udowadniać, że się mylę? Zawsze musi być na przekór?
Napisałam wczoraj najgłupszą rzecz, jaką mogłam:nadchodzący weekend będzie bardzo przewidywalny i raczej nudny (co nie znaczy, że niefajny)

Wszystko się zmieniło. Wczoraj wieczorem umarła Franka babcia. On bardzo to przeżywa. Siłą rzeczy, ja również. Nie pójdzie dzisiaj ani jutro do pracy, bo jest zbyt roztrzęsiony, żeby w pełnej koncentracji przez ponad osiem godzin prowadzić autobus. Rozumiem to, choć oczywiście jak zwykle już się boję, czy nie będzie z tego jakichś konsekwencji (mimo, że to umowa zlecenie, a Franek dzwonił do dyspozytora od razu, jak się o wszystkim dowiedział, a więc ponad 12 godzin przed godziną rozpoczęcia pracy)
Boję się nadchodzących dni, bo Franek kiepsko sobie radzi z takimi sytuacjami, a ja wtedy też kiepsko sobie radzę z nim :( 

piątek, 4 kwietnia 2014

Okołoweekendowe refleksje o niechceniu

Dzisiaj jestem trochę rozmemłana. Ładna pogoda, do tego piątek, cieszyć się trzeba. I w zasadzie się cieszę, ale nie wiem, co z tym cieszeniem zrobić :) Bo jakoś mi się nic nie chce. 
Pomysłów na to, co zrobić w ten weekend mam milion sto! Zrobiłam sobie jakiś czas temu nawet listę różnych spraw, które chciałabym ogarnąć. Chodzi o sprawy głównie domowe - jakiś tam porządek w płytach na przykład albo w innych szpargałach. Lista jest bardzo długo i oczywiście wcale nie zakładam, że wszystko zrobię w dwa dni. Ale ja po prostu zawsze się lepiej czuję, jak mam wszystko ładnie zapisane i rozplanowane. I tak muszę przyznać, że te wszystkie przeprowadzki w ostatnim roku miały bardzo pozytywny wpływ na porządek we wszystkich naszych większych i mniejszych drobiazgach. W zasadzie prawie wszystko ma swoje miejsce - albo przynajmniej leży w osobnym pudełku po butach. Ale mam ze trzy takie pudełka, z którymi nie bardzo wiem co zrobić - są one pełne różnych sentymentalnych pamiątek, których nie chcę wyrzucać albo jakichś papierów, które są na tyle ważne, że wyrzucić ich nie mogę, ale też na tyle nieważne, że denerwuje mnie, że muszę je trzymać ;)

No ale odbiegam od tematu - bo lista listą, a mnie się jakoś nic nie chce! Łącznie z tym, że nie chce mi się siedzieć i nic nie robić - to dopiero paradoks nie? :) Dopadł mnie syndrom początku weekendu i od rana siedzę jak na szpilkach, czekając na wyjście z pracy, jakby miało mnie coś szczególnego spotkać. A nie spotka, bo nadchodzący weekend będzie bardzo przewidywalny i raczej nudny (co nie znaczy, że niefajny). Franek pracuje. A w dodatku będzie chodził na popołudniówki (zaczął wczoraj), więc czasem między 14 a 22 mogę sobie dowolnie rozporządzać. Wiecie, że wcale nie narzekam na taką ewentualność i nawet to lubię - choć oczywiście wspólnym wolnym weekendem tym bardziej nie pogardzę.
To będzie nasz pierwszy taki właśnie weekend w Podwarszawie. "Taki" to znaczy bardzo przypominający czasy Poznańskie, kiedy to ja się weekendowałam, a Franek szedł do Zielonej Firmy. Gdy się tu przeprowadziłam, w ciągu czterech miesięcy, tylko jeden weekend spędziłam sama - w inne zawsze gdzieś jechałam, albo ktoś do mnie przyjeżdżał (zazwyczaj Franek). Kiedy i Franek się tu sprowadził, średnio dwa weekendy z miesiącu spędzaliśmy "na wyjeździe", a dwa na miejscu - ale zawsze razem. Dopiero tydzień temu Franek przyjął zlecenie - ale tylko na niedzielę na rano. No i teraz ten pierwszy weekend, kiedy to będę sama, ale nie sama :) Coś sobie wymyślę, to pewne, ale dziwnie mi jest, bo naprawdę daawno już nie było soboty i niedzieli w takiej konfiguracji (ostatni raz chyba z rok temu!)

O czym ta notka właściwie jest, to nawet ja nie wiem :P Ale grunt, że nadszedł piątek, niedługo wyjdę z pracy i będę miała przed sobą jakieś 50 godzin do wykorzystania. Chyba mnie właśnie oświeciło - to dlatego się czuję rozmemłana, ja jestem nie przyzwyczajona do tego, że nie mam niczego w planach, że czas wolny jest po prostu wolny :) Ja tak nie umiem, ba! Ja tak nie lubię! Więc się chyba zaraz zabiorę za jakąś rozpiskę i sobie rozplanuję co będę czytać, co oglądać i co gotować :D Taa, plan to jednak dobry plan :
Miłego weekendu wszystkim!

środa, 2 kwietnia 2014

Parapet Margolki

Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam moich podopiecznych. Oto i oni:



Codziennie rano odsłaniam zasłony, później zaglądam za firankę i ku uciesze Franka mówię "Dzień dobry Kwiatuszki!".
Tu taka mała dygresja. Pewnego dnia, a dokładnie 8 marca, kiedy to byłam po tym babskim świętowaniu, obudziłam się rano po jakichś dwóch godzinach snu niespecjalnie rześka. Usiadłam na łóżku i zastanawiałam się, co dalej ze sobą zrobić, gdy nagle usłyszałam, że Franek z kimś rozmawia. Jego telefon leżał przy łóżku, zaintrygowana poszłam więc do drugiego pokoju, a tu Franek za firanką gada z moimi kwiatkami! :D Oto jego sposób na zmobilizowanie mnie :)

Wiecie dobrze, że uwielbiam kwiaty, bo wielokrotnie o tym pisałam. Sama nie wiem dlaczego - być może dlatego, że są kolorowe? :) A może z jakiegoś innego powodu, którego nie do końca jestem świadoma. Ale lubię je bardzo, choć dotychczas wspominałam o tym przy okazji otrzymania jakiegoś kolorowego bukietu, zamieszczając zdjęcie.
A dzisiaj, chciałabym o tym moim lubieniu opowiedzieć w nieco innym kontekście, mianowicie w kontekście mojego parapetu :) Powyższe zdjęcie ukazuje jak się prezentowała "moja wystawka" pod koniec lutego. Już wtedy miałam o tym napisać, ale ciągle coś! (zresztą całe mnóstwo mam takich notek zaplanowanych i nieukończonych w swoich szkicach, ciekawe ile z nich faktycznie ujrzy światło dzienne :))
A od tamtego czasu dużo się zmieniło. 

No to od lewej:


Najpierw jest Echmea. W czasach swej świetności wyglądała tak:

Ale później kwiat zwiądł i z tego co wyczytałam, drugi raz już nie zakwitnie. Za to przy korzeniu wyrasta bardzo dużo młodych roślinek. Zobaczymy, co z nich wyrośnie.

Następna w kolejności jest Gloksynia. Dostałam ją od moich Bachorków na jakiś Dzień Nauczyciela czy inne zakończenie roku. Wygląda niepozornie prawda? A właściwie w ogóle nie wygląda. A to dlatego, że Gloksynia poszła w październiku spać. Nie zajmowałam się nią później w ogóle przez kilka miesięcy aż w lutym po prostu wyjęłam cebulkę, przesadziłam ją do innej doniczki i zaczęłam podlewać. Sprawdzałam codziennie, co u niej słychać. Nic się nie działo. Ale podlewałam nadal. Aż tu nagle, pewnego dnia:


Przypatrzcie się dobrze.Nic? 
A teraz?:

:)) Widać prawda? To się stało w jakiś tydzień! Ach, jak pięknie obserwuje się te zmiany! A jak dobrze pójdzie, to za jakiś czas moja Gloksynia będzie wyglądała tak (to zdjęcie z lipca):


Następne jest Kalanchoe. W lipcu wyglądało tak:


Było to krótko po tym, jak dostałam tę roślinkę od Bachorków (od nich zawsze dostawałam jakieś kwiaty:) To jest chyba jedyna wada naszego aktualnego trybu - już żadnego nie dostanę, chyba, że wirtualnego:))
Bujnie kwitła, ale gdy zaczęła przekwitać, nie spodziewałam się niczego wielkiego. Miałam już Kalanchoe ze dwa razy i nigdy nie zakwitło ponownie. A zazwyczaj ostatecznie marniało. Ale chyba nie tym razem, bo to zdjęcia sprzed tygodnia i z dzisiejszego poranka:


Nie jest może aż tak gęste, jak było, ale kwitnie ładnie i poszło do góry.

Następnie mamy Cyklamen, czy też Fiołka Alpejskiego. To już mój trzeci. Jeden mi usechł, drugi nie przeżył przeprowadzki, no i chyba go przelałam. Ten na razie ma się całkiem dobrze! I oby tak dalej. 
Ten to dopiero kapryśny jest! Ale przynajmniej szybko można się zorientować, że coś mu dolega. Jak leży, to znaczy, że chce mu się pić! Podam mu wody i dosłownie po godzinie już jest w górze!

 


Później jest Filek (tak sobie nazwaliśmy naszego Storczyka, którego dostaliśmy w prezencie ślubnym) Miał piękne, białe kwiaty (dokładnie takie miałam w bukiecie ślubnym), ale później przekwitł. Bałam się, jak na niego wpłynie przeprowadzka, ale okazało się, że ciągle wypuszczał nowe listki. Jedna Orchidea już mi kiedyś zmarniała i nie tylko nie zakwitła, ale nawet jednego listka nie puściła. Dlatego tak się cieszyłam na każde nowe zielone maleństwo, które pojawiało się przy stożku wzrostu. Filek raz oberwał z karnisza, który mi spadł w poprzednim mieszkaniu (pamiętacie?) i dwa liście się lekko uszkodziły (trochę to widać), ale w zasadzie nie miało to większych konsekwencji.
Kiedy zobaczyłam, że roślina wypuszcza nowy pęd oszalałam ze szczęścia. A jeszcze bardziej zwariowałam, gdy zobaczyłam pąki, a później kwiaty!!! Cóż to była za radość! Ale niestety :( Pewnego dnia, po kąpieli chciałam go wynieść z łazienki i trzymając doniczkę tak jakoś niefortunnie wstałam, że uderzyłam łodyżką w umywalkę. Kwiat się ułamał :( Prawie się popłakałam! Jaki żal! Pomyślicie sobie, że głupia jestem, ale mi naprawdę było przykro. 
Włożyłam kwiaty do wody i trochę jeszcze postały, ale jednak to nie to samo. Teraz nie wiem, ile będę musiała czekać na kolejny biały kwiat i czy w ogóle się doczekam :(


Na pocieszenie mam jeszcze Filka Drugiego. Ten to kwitnie jak szalony bez przerwy od lipca! Ciągle wypuszcza nowe kłącza. 



(A w tej małej czerwonej doniczce pomiędzy Filkiem Pierwszym a Drugim jest właśnie przesadzona Echmea)
Po prawej stronie parapetu stoi sobie Fiołek Afrykański. Strasznie kruchy a jednocześnie bardzo zdeterminowany! Kiepsko zniósł przeprowadzkę z Poznania do Podwarszawia. Musiałyśmy go z mamą przesadzić i podczas tej czynności stracił niemal wszystkie listki. Zostało z pięć. Nie sądziłam, że coś z niego wyrośnie. A on nie dość, że zaczął wypuszczać nowe, to jeszcze zakwitł we wrześniu! Ale wtedy musieliśmy się znowu przeprowadził i te kilka kwiatków szybko opadło. Jednak Afrykańczyk się nie poddawał! Przestawiłam go na inne okno a on pracował, pracował, gęstniał, aż nagle puścił kilka fioletowych oczek :)



Tak oto przedstawia się nasza mała rodzinka :) Pewnie sobie myślicie, że oszalałam, że gadam do tych kwiatków i robię im zdjęcia... Ale to jest naprawdę fascynujące tak patrzeć na nie codziennie i widzieć jak się zmieniają. Pokładać w nich nadzieję a później widzieć, że się spełnia! No bo nie wierzyłam, że moja Śpiąca Gloksynia się zazieleni! Ani, że Filek wypuści kwiaty... A tu proszę, zaskoczyli mnie :)

A w ogóle to jest jeszcze Stefanek! Ale o nim to już dokończę następnym razem!