Kiedyś, na jakichś szkolnych rekolekcjach - nie pamiętam,
czy w liceum, czy jeszcze w podstawówce, w każdym razie na pewno ponad dziesięć
lat temu - usłyszałam pewną przypowieść:
Grupa ludzi płynęła statkiem. W pewnym momencie rozpętała się burza. Sztorm był tak silny, że statkiem mocno
kołysało, woda wlewała się za burtę. Pasażerowie byli coraz bardziej
spanikowani, ale na pokładzie był ksiądz, który starał się ich uspokajać.
Modlił się i zapewniał wszystkich, że Bóg ich uratuje. Niestety, statek zaczął tonąć, nic nie mogło
już go ocalić. Na szczęście wezwana wcześniej pomoc zaczęła nadchodzić. Kiedy
przypłynęła jedna szalupa ratunkowa, część ludzi do niej wsiadła, ale było
jeszcze jedno miejsce: „proszę księdza!, jest miejsce! Proszę wsiadać” wołali
inni. Ale ksiądz odmówił słowami: „Nie martwcie się o mnie, Bóg mnie kocha,
uratuje mnie”. Za kilka minut przypłynęła kolejna szalupa, a sytuacja się
powtórzyła. Ludzi na tonącym statku ubywało, nadzieje na ratunek rosły.
Ponownie zawołano księdza, aby wsiadł do łodzi. Ten odparł: „Zawierzyłem Bogu,
w Jego rękach jest moje życie, on mnie uratuje”. Na pokładzie pozostała już
tylko załoga i duchowny. Przypłynęła ostatnia łódź z ratunkiem, ale ksiądz
znowu odmówił wołając, że jego Pan go uratuje.
Statek zatonął – wraz z księdzem. Kiedy ten przekraczał
bramy raju, odczuwał niedowierzanie. Był rozczarowany, przecież wierzył…
Postanowił wyjaśnić tę sprawę z samym Bogiem: „Panie służyłem ci całe moje
życie, byłem wierny. Kochałem Cię całym sercem – dlaczego mnie nie uratowałeś??”
„Próbowałem – odpowiedział Bóg – wysłałem aż trzy szalupy
ratunkowe, ale nie skorzystałeś z mojej pomocy.”
Upłynęło wiele lat od czasu, gdy usłyszałam tę przypowieść, więc
na pewno trochę ją zniekształciłam. Ale nie szukałam nigdy oryginału – tak
bardzo utkwił mi w pamięci sens i morał tej opowieści, że nie musiałam sobie
niczego przypominać.
W życiu kieruję się wieloma zasadami, a to jest jedna z
nich: nie marnuję szans, które otrzymałam. Ja akurat wierzę, że otrzymałam je
od Boga. Ale to mogą być okazje, które daje nam Los, czy samo Życie. Ta przypowieść to kwintesencja tego, w co
głęboko wierzę – że w życiu należy czasami odczekać, zobaczyć, co się wydarzy,
zdać się na Los, czy też oddać się w ręce Boga, ale jednocześnie wypatrywać
wszelkich okazji i z nich korzystać. Bo przecież życie to sztuka wyboru – od
nas zależy, czy wybierzemy szanse, których zawsze mamy wiele, czy może
wszystkie okazje będziemy przepuszczać.
Nie uważam, że to, jak będzie wyglądało nasze życie, jest
zdeterminowane i nie da się niczego zmienić. Myślę, że Bóg (piszę ze swojego
punktu widzenia, ale ogólnie chodzi mi o jakąś „siłę wyższą”) ma wobec nas
jakiś plan, ale bez szczegółów – po prostu daje nam możliwość, aby o sobie
decydować i tym samym, my również mamy wpływ na ten plan i na swoje życie.
Czasami lubię odczekać. Kiedy nie wiem co zrobić, jaką podjąć decyzję - czekam. Zostawiam to poniekąd losowi, ale jednocześnie moja bierność nie polega na tym, że po prostu się poddaję i nie interesuje mnie to, co będzie dalej: obserwuję to, co dzieje się wokół mnie, szukam przesłanek. W odpowiednim momencie zaczynam działać. Wiele razy bardzo dobrze na tym wyszłam.Kiedy patrzę na swoją przeszłość z perspektywy czasu, widzę, jak wszystko się ze sobą łączy w przyczynowo-skutkowy łańcuch.
Czasami chciałabym odczekać i pozostać bierna - bo jest mi dobrze. A wtedy życie okazuje się przewrotne i przewraca mi wszystko do góry nogami. W takich momentach znowu muszę podejmować decyzje i zmieniać rzeczywistość, w której było mi wygodnie i przyjemnie. To właśnie ten czas, gdy muszę sama dokonać wyboru - czy skorzystam z tej szansy, czy ją odrzucę.
Jak już wspomniałam wcześniej - uważam, że okazji, które w życiu dostajemy marnować nie wolno. Dlatego właśnie jestem dzisiaj tu, gdzie jestem, w takim a nie innym punkcie życia.