Ostatnio mam bardzo dziwne sny. Bardzo wyraziste i
sugestywne. Mam wrażenie, że pełne symboli, chociaż jednocześnie nie jestem
dobra w interpretacji snów, więc to tylko wrażenie.Przypuszczam, że może to
mieć związek z tym, że na żywo "za mało" przeżywam to wszystko, co
się wokół mnie dzieje i będzie działo za chwilę. Jestem całkiem spokojna i
pogodzona z rzeczywistością i może moja podświadomość się wyrywa, żeby
zademonstrować w ten sposób wszelkie moje lęki i takie tam :P
W każdym razie, i tak nie o snach miało być dzisiaj. To
znaczy notka snem zainspirowana, ale nie o śnie będzie, a o szkole. Śniła mi
się moja nauczycielka chemii z liceum. Siedziałam u niej na lekcji, ale już
jako obecna margolka a nie ta z czasów licealnych. Pani potraktowała mnie bardzo
nieładnie i zwyczajnie mnie obraziła.
Chemia nie była moją traumą w tamtym czasie (była nią
biologia i czasami historia - aczkolwiek ta druga z powodu nauczyciela, który
był nieprzewidywalnym pijakiem), chociaż był to jedyny przedmiot z którego
miałam czwórkę na świadectwie maturalnym. Ale babka, która tej chemii uczyła
była postrachem. Wiedzę na pewno miała, potrafiła ją nawet zazwyczaj przekazać,
ale posłuch na lekcjach budowała jedynie tym, że wszyscy się jej bali.
Potrafiła zmrozić spojrzeniem, jeśli się uśmiechała to tylko ironicznie, bywała
złośliwa, zwłaszcza, gdy ktoś udzielił niepoprawnej odpowiedzi na pytanie.
Trochę rodzaj Kazimiery Szczuki z "Najsłabszego ogniwa" - jeśli ktoś
oglądał...
Nie mam pojęcia, dlaczego akurat ona mi się przyśniła, bo naprawdę
większe stresy przechodziłam z powodu innych przedmiotów i innych nauczycieli,
ale wywołało to u mnie całą masę przemyśleń. Między innymi takich, że
absolutnie nie chciałabym wrócić do szkoły! Nawet do podstawówki, w której bylo
mi bardzo dobrze, bo bywałam wręcz hołubiona przez niektórych nauczycieli, a
jako przewodnicząca szkoły byłam również popularna wśród uczniów i raczej
lubiana - a przynajmniej ci, którzy mnie nie lubili, siedzieli cicho :P
Nie miałam nigdy większych problemów z nauką. Nie wszystko
przychodziło mi łatwo, musiałam uczyć się dużo i długo, a gdy tylko sobie
odpuściłam, to od razu dostawałam gorsze oceny (poza pewnymi wyjątkowymi
sytuacjami, które wspominam jako anegdoty do dziś, ale to temat na inny raz).
Ale to nie niechęć do nauki albo przesyt nią wywołuje we mnie tę niechęć
powrotu, a raczej szkolny - nazwijmy to - reżim :P Odwykłam zwyczajnie od tego,
że nauczyciel jest najważniejszy i zawsze ma rację. Odzwyczaiłam się od tego
szacunku, który wynikał tylko ze strachu. Oczywiście byli (i są) nauczyciele,
którzy byli pasjonatami, mieli ogromną wiedzę, potrafili ją przekazać a do tego
wszystkiego byli fajnymi ludźmi, z którymi dało się dogadać i którzy potrafili
zrozumieć uczniów. A nawet tacy, których się człowiek bał, ale jak przychodziło,
co do czego, to okazywali się w porządku. I to nie o nich piszę, bo z
takimi chętnie spotkałabym się dziś i myślę, że moglibyśmy rozmawiać jak
starzy, dobrzy znajomi. Ale jeśli chodzi o innych to.. nie wytrzymałabym
pewnie, bo temperament mam nieco większy niż te piętnaście lat temu i
wygarnęłabym im, co o nich myślę :P Spójrzcie, jak nietrwały jest ten szacunek,
który sobie "wypracowali" terrorem ;) We mnie nie zostało go za
grosz...
Trudno byłoby mi wrócić do czasów, gdy musiałam uczyć się rzeczy,
których nie znosiłam i którymi kompletnie nie byłam zainteresowana. To na
szczęście skończyło się na studiach ;) Miewałam co prawda jeszcze jakieś dziwne
zajęcia czasami, ale jakiegoś związku z głównym kierunkiem zawsze umiałam się
jednak dopatrzeć :)
Jednak zdecydowanie najgorzej byłoby właśnie ze wspomnianym
przyjęciem za coś oczywistego faktu, że jestem "tylko" uczennicą,
która musi się słuchać, musi być grzeczna, odrabiać lekcje, stawać pod tablicą,
gdy tylko usłyszy swoje nazwisko, lecieć po kredę na zawołanie nauczyciela, wykonywać wiele innych mniej lub bardziej absurdalnych zadań domowych - (przecież zdarzały się i takie) i w dodatku każdego nauczyciela szanować bezwzględnie i w ogóle najlepiej to lubić, a przynajmniej udawać - wiarygodnie ;), żeby za bardzo nie podpaść. Oj, moja przekorna natura, która bardzo mocno rozkwitła w latach poszkolnych chyba by tego nie zdzierżyła :D
Tak więc- ufff... Jak dobrze, że już nie chodzę do szkoły.
Niemniej jednak koniecznie muszę dodać, że piszę to z perspektywy osoby, której już bliżej do trzydziestki niż "nastki", a obowiązek szkolny wypełniałam sumiennie - włącznie z niepodpadaniem nauczycielom (choć nie zawsze wychodziło - na przykład, kiedy w pierwszych klasach podstawówki powiedziałam na forum o jednej pani, że jej nie lubię:P) i go zaliczyłam, dlatego mogę sobie teraz tak gadać :P Ale tak całkiem serio, to uważam, że jest to absolutnie niezbędny etap w życiu każdego człowieka. Nie tylko dlatego, że uczyć się trzeba, ale właśnie dlatego, że w szkole trzeba się zmierzyć z całą masą różnych sytuacji - problematycznych, nieprzyjemnych, trudnych. Szkoła uczy nas relacji z innymi, zachowań, kształtuje naszą osobowość. Nawet pomimo tego, co napisałam o podleganiu nauczycielom uważam, że to też jest potrzebne. Człowiek musi wiedzieć, że zazwyczaj w życiu przed kimś w jakiś sposób odpowiada, że nie ma samowolki i że czasami trzeba ustąpić, ugryźć się w język. Albo z kolei walczyć o swoje. Szkoła uczy powściągliwości albo rozbudza nasz temperament ;)
I oczywiście pozostawia w nas całą masę zajefajnych wspomnień, których braku nie dałoby się w żaden sposób zrekompensować :)