*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 30 marca 2013

Podwójne święta


Święta Bożego Narodzenia spędzaliśmy w Miasteczku, więc Wielkanoc miała być w Poznaniu. Ale jakiś czas temu Franek spojrzał w swój grafik i zarządził, że w piątek jedziemy do Miasteczka, w sobotę święcimy jajka w Miasteczku a późnym popołudniem wracamy do Poznania i śniadanie wielkanocne jemy u jego rodziców. Oczywiście z radością przyklasnęłam temu pomysłowi. I tak też zrobiliśmy.
Można więc powiedzieć, że pierwszą – miasteczkową – połowę  świąt mamy już za sobą :) Trochę krótko było, to fakt, ale jednak zdecydowanie lepsze to niż nic. Cieszę się, że udało nam się te święta tak trochę podzielić i to  dodatku, że wyszło to zupełnie naturalnie. I wcale nie uważam, że „nie opłacało się” jechać na niecałe dwa dni, bo czas spędzony z bliskimi jest po prostu tego wart. Zwłaszcza czas świąteczny.
To będą moje pierwsze święta poza domem – a właściwie źle się wyraziłam, bo już raz spędzałam Boże Narodzenie w Hiszpanii, ale pierwsze święta z inną rodziną :) A to oznacza inne zwyczaje oraz inną formę ich spędzania. Przyznam, że tak leciutko się tego obawiam. Święta kojarzą mi się z relaksem, odpoczynkiem, czasem spędzonym w gronie rodzinnym. Franek u mnie w domu (czyt. w Miasteczki) czuje się zupełnie jak u siebie – ma tam swoje kapcie, ręcznik,  w każdej chwili może sobie iść do pokoju, położyć się, poczytać, pograć na komputerze.  Nawet w pokoju dziennym rozkłada się z pełną swobodą :) Wynika to zapewne z tego, że jeździmy tam dość regularnie, zawsze z noclegiem, poza tym mieszkanie rodziców jest dość duże. U teściów jest nieco inaczej – owszem, pomieszkiwaliśmy tam, ale zawsze, gdy rodziców Franka nie było. Kiedy jesteśmy tam podczas ich obecności to zawsze w charakterze gości i na parę godzin – jakiś obiad, ewentualnie z kolacją. Nie czuję się tam więc tak zupełnie po domowemu. A zupełnie nie odpowiadają mi święta polegające na siedzeniu przy stole. U nas nigdy tak nie wyglądają. Lubię mieć możliwość zaszycia się gdzieś z boku na fotelu z książką albo nawet zerknięcia na bloga :)  Fajnie jest obejrzeć w rodzinnym gronie jakiś film puszczany w telewizji na święta albo pogranie w jakąś planszówkę. A nie wiem jak to wygląda w rodzinie Franka :) Ze względu na to, że na śniadaniu będziemy tylko we czwórkę, to myślę, że gry i zabawy, czy nawet jakiś wspólny spacer mogą wypalić (w szerszym gronie, zwłaszcza dzieciatym, pewnie byłoby z tym kiepsko). Ale po południu mamy iść do frankowej cioci i tam już na pewno będzie „stołowo”.  Trochę obawiam się powtórki z ostatniego rodzinnego spotkania.
Ale zobaczymy :) Nie jest tak, że jestem nastawiona negatywnie i nie chcę tych świąt spędzać w ten sposób. Po prostu jestem chyba bardziej przywiązana do naszej świątecznej tradycji, niż Franek do ichniej. I jest mi trudniej, bo jak coś jest inaczej, to w pewnym sensie wydaje mi się, że gorzej (nie w takim ogólnym sensie, bo myślę, że nie ma lepszych ani gorszych tradycji, tylko w kontekście mooch obchodów), chociaż przecież wiem, że to nieprawda. Ale też nie żałuję, że nie jesteśmy w Miasteczku i tak naprawdę myślę, że będzie miło. Poza tym prawdopodobnie będziemy u teściów nocować, a w poniedziałek Franek idzie do pracy, a ja zostanę, więc może nawet poczuję się już bardziej jak u siebie :)
W każdym razie jedno jest pewne – jest i będzie rodzinnie :) A o to właśnie chodzi przecież najbardziej.  W dodatku jak na razie udaje nam się łączyć dwie tradycje i świętować razem, więc jest dobrze :)
Wam też życzę, żeby te święta były dobre :) Wesołego jajka i lanego – a nie śnieżnego poniedziałku :P  Zdrowych,  radosnych, rodzinnych i smacznych świąt wielkanocnych! :)

czwartek, 28 marca 2013

Ciepłe wspomnienia

O ja pinkolę! Cały tydzień mnie tu nie było?? Nawet nie wiem, kiedy to minęło. A miałam już dawno notkę przygotowaną (na pierwszy dzień wiosny, ale znaleziony łańcuszek dostał priorytet). Problem z nią tylko taki, że muszę jeszcze zdjęcia dorzucić i nie miałam się kiedy tym zająć. Postanowiłam więc zrobić inaczej - notkę wrzucę, a zdjęcia następnym razem - bez notki :P

*** 

Tej pogodzie coś się chyba pomyliło. No porąbało ją i tyle :/ Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek w pierwszy dzień wiosny za oknem było całkiem biało! Przymrozki się zdarzały, jakieś tam śniegowe prószenie też. Ale bez przesadyzmu! Czegoś takiego to nie było!
Rozmyślałam sobie dzisiaj na ten temat i postanowiłam się ogrzać ciepłymi wspomnieniami. Wtedy mnie oświeciło! Przecież nie opisałam w końcu jak to było na tych naszych wakacjach! Najpierw nie miałam czasu, potem z blogowaniem było mi nie po drodze, później nastroju nie miałam, a potem mnóstwo innych spraw na głowie i jakoś się nie złożyło. No więc dzisiaj na złość zrobię tej głupiej zimie i będę pisać o lecie! :D

A konkretnie o później jesieni, kiedy to byliśmy na Fuerteventurze.
Jak już wspominałam, pierwszy raz byliśmy na tego typu wakacjach. Zazwyczaj wszystko sami planujemy, dużo zwiedzamy, chodzimy, jesteśmy bardzo aktywni. Tym razem postanowiliśmy postawić przede wszystkim na leniuchowanie. Stwierdziliśmy, że podróż poślubna to na tyle wyjątkowa okazja, że trzeba to świętować trochę inaczej :)
Muszę przyznać, że klimat tamtego miejsca naprawdę temu sprzyjał. Początkowo planowaliśmy trzy dni leżeć plackiem i trzy dni zwiedzać - przy czym mieliśmy to robić na przemian, ale potem trochę zmodyfikowaliśmy nasze plany. Szybko podziałał na nas klimat tamtego miejsca. Kiedy recepcjonistka nas meldowała, zostaliśmy odesłani do drink baru przy basenie. I już wiedzieliśmy, że to będą prawdziwe wakacje :):)

 Kiedy już dostaliśmy klucz do pokoju, rozpakowaliśmy się trochę i odświeżyliśmy po podróży (przecież z przygodami była :)). A później obiad. Nigdy nie byłam na wakacjach typu all-inclusive i nie bardzo wiedziałam, co one znaczą. Teraz już wiem - wyżerka :P Tyle było pyszności, że naprawdę człowiek chciał spróbować wszystkiego. Wyszłam totalnie objedzona. W sam raz, żeby udać się na sjestę na leżaku przy basenie. Końcówka października, a ja w letniej sukience, na leżaczku, słoneczko mi przygrzewa. Błogo się zrobiło i sobie trochę przysnęłam :) Później mieliśmy jeszcze spotkanie z rezydentką, a po nim... kolacja :P Wieczorem zrobiliśmy sobie krótki spacer brzegiem oceanu i wróciliśmy do hotelu, bo chcieliśmy obejrzeć jakiś występ zaplanowany na ten dzień. Jak się później okazało, tego typu rozrywka oferowana była co wieczór. Były to tańce, występy kabaretowe, śpiewanie, jakieś sztuczki-magiczki itp... Ale pierwszego wieczoru nie bardzo jeszcze byliśmy z tym wszystkim obyci. Franek popijał sobie ulubione piwko, którego wreszcie miał pod dostatkiem, a ja wypatrzyłam, że ludzie chodzą z kolorowymi drinkami i strasznie miałam na nie ochotę. Ale się wstydziłam po nie pójść :P Bo nie wiedziałam, czy za to trzeba dodatkowo płacić, ani nie byłam pewna do kogo mam po tego drinka iść :) No co? Naprawdę nigdy wcześniej nie byłam na takich wakacjach :) Obserwowałam więc, gdzie idą i co mówią inni ludzie i zorientowałam się, że jednak za darmo :) Ale dziwnie mi trochę było tak iść do baru, prosić o napój i odchodzić nie zapłaciwszy :) 
Tego pierwszego wieczoru wypiłam dwa przepyszne koktajle alkoholowe i walczyłam ze snem oglądając to, co się działo na scenie. Byłam wymęczona i Franek kilka razy przyłapał mnie na tym, że oczy już miałam zamknięte :) Szybko więc skierowaliśmy się do pokoju, padliśmy na łóżko i spaliśmy do samego rana. 

Kolejne dni były już tylko piękniejsze i bardziej błogie :) Chodziliśmy na plażę nad oceanem, potem na obiad. Następnie schodziliśmy na leżaki przy basenie i tam opalaliśmy się i czytaliśmy. Później była kolacja, ewentualny spacer a wieczorem drinkowanie. Siadaliśmy w auli albo przy stoliku na tarasie i stamtąd obserwowaliśmy codzienne "show" (bo tak się nazywały te występy) Rozmawialiśmy - o przeszłości - czyli o naszym ślubie i weselu. O teraźniejszości - czyli jak nam jest teraz dobrze i błogo oraz o przyszłości - planach mieszkaniowych, pracy... (ach, żebyśmy wtedy wiedzieli to, co dziś.. ;P)
Jeszcze teraz mam w głowie obraz naszej dwójki - siedzimy przy małym stoliku. Franek w długich czarnych spodniach i eleganckiej koszuli z krótkim rękawkiem, ja w czerwonej sukience i szaro-czerwonych balerinkach. Popijam zielonego drinka, a on piwo. W ręku trzymam książkę, którą podczytuję, kiedy nie rozmawiamy i gdy nie zerkam na scenę. Wieje leciutki wiatr. Powietrze pachnie wakacjami. A mnie jest tak dobrze... :)

Planowaliśmy w środę ruszyć tyłki, ale tak dobrze nam się leniuchowało, że odpuściliśmy sobie i dopiero w czwartek zrobiliśmy sobie w pierwszej połowie dnia długi spacer do Corralejo - miejscowości niedaleko naszego hotelu. Czuliśmy się rozgrzeszeni, że nie korzystamy ze słońca, bo akurat tego dnia schowało się lekko za chmurami :) Szliśmy brzegiem oceanu a po dwóch godzinach dotarliśmy na miejsce. Poszliśmy tam właściwie bez celu - dla samej przechadzki. W mieście nie było nic ciekawego, więc ruszyliśmy z powrotem. Słońce zdążyło już znowu wyjść, a gdy spojrzeliśmy na termometr było ponad 30 stopni (25go października :)). Dotarliśmy akurat w samą porę żeby załapać się jeszcze na jakieś konkretne przekąski w barze przy basenie. Zjedliśmy i... oczywiście skierowaliśmy się w stronę leżaków, żeby odpocząć po tej wyczerpującej pierwszej połowie dnia :P I przed kolejnym dniem - bo mieliśmy już zaplanowaną wycieczkę objazdową po całej wyspie (ale ta zasługuje na osobną notkę - oby nie za kolejne pół roku :P), która zajęła nam calutki piątek. Przyjechaliśmy wieczorem, zjedliśmy kolację (w końcu prawie cały dzień głodowaliśmy :D) i odebraliśmy telefon od Ani i Karoliny, bo okazało się, że one z Hiszpanii mogą na wyspy dzwonić za darmo :) Pogadaliśmy trochę, powspominaliśmy wesele i umówiliśmy się, że wkrótce odwiedzimy dziewczyny w ich nowym mieszkaniu w Sevilli (cóż, na razie się na to nie zanosi, ale może  jeszcze się uda, pomimo wszystkich zmian) A wieczorem poszliśmy na dyskotekę :P No tego się po nas nie spodziewałam :) Poszliśmy niby tylko na chwilę, zobaczyć, jak jest. Ale zachciało mi się tańczyć i pląsałam wokół Franka, który na podrygi nie miał za bardzo ochoty i stał przy stoliku obserwując, jak go obskakuję :P No dobra, raz to ja mogłam trochę wokół niego poskakać, a co, niech ma chłopak coś z życia :)
Sobota była już naszym ostatnim dniem pobytu na wyspie, więc definitywnie postanowiliśmy, że nie robimy nic poza korzystaniem ze słońca, wody, leżaków, drinków i jedzenia! Plan został zrealizowany w całości :) A wieczorem posiedzieliśmy na balkonie popijając szampana, którego dostaliśmy pierwszego dnia od obsługi hotelu - w ramach prezentu ślubnego. Słuchaliśmy szumu oceanu, gwaru rozmów przy stolikach barowych na dole, obserwowaliśmy gwiazdy... Delektowaliśmy się chwilą, a jednocześnie żałowaliśmy bardzo, że nasz krótki pobyt w tym miejscu dobiega końca.
W niedzielę zdążyliśmy już tylko zjeść śniadanie, dokończyć pakowanie i musieliśmy udać się na autokar, który zawiózł nas na lotnisko. 
I tak niestety skończyły się te nasze najpiękniejsze wakacje, które zdecydowanie spełniły nasze oczekiwania jeśli chodzi o to, jak powinna wyglądać podróż poślubna. Była naprawdę wymarzona :)

A potem trzeba było zejść na ziemię, gdy w Poznaniu wyszliśmy z samolotu i okazało się, że temperatura oscyluje wokół zera. A my - opaleni, w półbucikach, lekkich kurtkach i z walizkami pełnymi słońca i pięknych wspomnień nie do końca potrafiliśmy się w pierwszej chwili odnaleźć na starych śmieciach.

Ech... Kiedy to było? :D

czwartek, 21 marca 2013

Św. Antoni od łańcuszka ;)

Ale się cieszę :))) A rano było zupełnie inaczej. Miałam napisać notkę o tym, że jest mi smutno, bo zgubiłam łańcuszek, który dostałam od Franka na urodziny, ale miałam dzisiaj tyyle pracy. Rzadko się zdarzają aż tak intensywne dni. Ale od początku.

Rano chciałam założyć łańcuszek. Ostatni raz miałam go na szyi przedwczoraj. Poszłam na aerobik i w szatni zorientowałam się, że mam go na sobie. Zdjęłam go i włożyłam do kieszonki w torbie. Wracając z aerobiku zrobiłam jeszcze małe zakupy i poszłam do domu.
No i dzisiaj chciałam ten łańcuszek znowu założyć. Sięgam do torby, a tam - nie ma go! Wywaliłam wszystko i nic :( Zgubiłam! Przypomniałam sobie, że kiedy wchodziłam z tymi zakupami i wyciągałam z torby klucze, to coś mi wypadło na schodach - na półpiętrze, na którym akurat żarówka była przepalona, więc słabo było widać. Ale podniosłam wsuwkę do włosów i breloczek. I poszłam do domu. No i pomyślałam sobie dzisiaj, że łańcuszek wtedy mi też pewnie wyleciał.
Ze łzami w oczach wyżaliłam się Frankowi i poszłam do pracy. Ale mi było szkoda :( Zadzwoniłam jeszcze dla porządku do fitness clubu, czy przypadkiem nikt biżuterii nie znalazł, ale w zasadzie już spisałam go na straty. Wymyśliłam jeszcze, że powieszę na klatce ogłoszenie. Potem trochę przestałam o tym myśleć, bo zajęłam się pracą. Tuż przed wyjściem z biura stwierdziłam, że może jednak napiszę szybko jakąś kartkę, w której opiszę sytuację i podam numer kontaktowy, mimo, że niemal się pogodziłam z tym, że łańcuszka już nie odzyskam. Wydrukowałam krótki tekst i po przyjeździe do domu powiesiłam go na drzwiach wejściowych.

Po niecałych dwóch godzinach zadzwoniła kobieta, że wczoraj znalazła ten łańcuszek!! :):):) Przyniosła mi go, a w ramach podziękowania dałam jej butelkę czerwonego wina.
Ale się cieszę! :) Skakałam z radości :) Musiałam się aż z Wami całą tą historią podzielić. I pomyśleć, że prawie odpuściłam napisanie tego ogłoszenia! Jak dobrze, że są jeszcze ludzie uczciwi. Ja też w takiej sytuacji na pewno oddałabym znalezioną rzecz, ale różnie to przecież bywa.
Ja to jednak mam szczęście :) Tyle razy już coś pogubiłam, ale jakimś cudem większość z tych rzeczy potem odzyskuję. Święty Antoni chyba trzyma nade mną pieczę :P

poniedziałek, 18 marca 2013

Towarzyskie rozmyślania

Nasz weekend był bardzo towarzyski. W sobotę wieczorem wpadli znajomi. Była Juska i kilku kolegów Franka. Niech już zostanie "koledzy Franka", bo mimo, że teraz to już w zasadzie nasi wspólni znajomi :P to określenie wydaje mi się jakieś bardziej adekwatne :) No więc wpadli do nas wieczorem i wyszli dopiero kilka godzin po północy. Tak nam się fajnie siedziało. W tle leciał sobie nasz film z wesela. My nie z tych, co to katują wszystkich swoimi zdjęciami i filmem z wesela na siłę :P stwierdziliśmy, że po prostu kto będzie chciał to sobie na niego zerknie - i tak było :) Poza tym trochę rozmawialiśmy przy piwku. Było mnóstwo śmiechu, a potem Franek wyciągnął grę "Pędzące żółwie" :) No nie spodziewałabym się, że chłopaki naprawdę się w nią wciągną! :) Bawiliśmy się świetnie. Dawno się tak nie uśmiałam. No i sam fakt, że dorosłe chłopy (i dwie baby:P), zagorzali kibice (siedzieli u nas w barwach klubu, bo przyszli prosto ze stadionu) zabrali się za grę dla dzieci od lat 5ciu jest dość zabawny:) Ale za to między innymi tych chłopaków tak lubię - bo już wiele razy udowodnili mi, jak bardzo pozory mogą mylić.
Kiedy wyszli długo jeszcze uśmiechałam się do Franka - i sama do siebie. Posprzątaliśmy (mamy z Frankiem zasadę, że po każdej mniejszej lub większej imprezie sprzątamy i zmywamy jeszcze zanim położymy się spać, choćby już świtało) i poszliśmy spać. Ale zdążyłam jeszcze sobie pomyśleć, że będzie mi tego brakowało za jakiś czas.

Wczoraj natomiast poszliśmy do rodziców Franka na obiad, bo teściowa świętowała swoje imieniny. Wspominałam już kilka razy, że w Poznaniu imieniny to wydarzenie dużo ważniejsze od urodzin, więc spodziewałam się, że będzie odświętnie, ale zaskoczyło mnie bardzo, że przyszło prawie dwadzieścia osób :) Bardzo lubię rodzinę Franka i często o tym już tutaj wspominałam. Zawsze uwielbiałam te "spędy" i świetnie się na nich czułam. Ale czas płynie i ludzie się zmieniają - rodziny również. Głównie się powiększają :) I okazuje się, że niekoniecznie idealnie wpasowuję się w klimat rozmów o przedszkolach, kubeczkach niekapkach i popołudniowych drzemkach :P Poza tym, daję się wciągać w ciociowanie od czasu do czasu - nie raz całkiem chętnie, ale preferuję to w nieco innych okolicznościach przyrody. Kiedy wokół jest tłum cioć, wujków, babć i dziadków, to niekoniecznie się do tego wyrywam :) Cóż, nie będę owijać w bawełnę :) Trochę się nudziłam i rozczarowało mnie to, bo to są ludzie, z którymi spędzaliśmy przyjemnie wakacje albo dobrze bawiliśmy się w Sylwestra :) Ale może to kwestia tego, że się za dużo rodziców zebrało w jednym miejscu. Zdałam sobie też sprawę z tego, że choć może na co dzień żyjemy na tej samej planecie, to chwilowo na rożnych przebywamy :) Wyraźnie odczułam to po słowach kuzynki Franka, która powiedziała coś w stylu "zależy na co się patrzy" i choć na pewno nie miała złych intencji i zwyczajnie stwierdziła fakt, niechcący sprawiła mi przykrość. Bo to przykre, gdy człowiek jest niezrozumiany po prostu :) Ale można powiedzieć, że ma to też swoje dobre strony, bo z kolei mogłam pomyśleć, że będą także rzeczy, których być może nie będzie mi aż tak brakowało :P

Tak czy inaczej, trzymam się tego, co powiedział Franek - że najważniejsze jest, że my wszystko rozumiemy, wiemy po co to robimy i co dzięki temu możemy osiągnąć. 
Po prostu trzeba pogodzić się z myślą, że ścieżki ludzkie się czasami rozchodzą w różnych kierunkach, ale w takiej sytuacji trzeba ruszyć w tym wybranym przez siebie :) 

Jestem pewna, że te rodzinne spotkania nigdy już nie będą takie, jak jeszcze cztery, pięć lat temu. Jest więc we mnie taki żal, pomieszany z sentymentem - jak zawsze, gdy myśli się o jakichś beztroskich chwilach z przeszłości :) Ale jednocześnie mam nadzieję, że kolejne będą przyjemne i gdy już pozbędę się tego lekkiego rozczarowania, że "było, ale minęło" to i ja zacznę z nich czerpać wiele radości. W końcu najważniejsze, że życzliwość i wzajemny szacunek się nie zmieniły. A to nadal ci sami, fajni ludzie - tylko inaczej sobie życie układamy i trzeba pogodzić się z tym, że może nie zawsze nam po drodze.

sobota, 16 marca 2013

Pierwsze półrocze

Oto co przyniósł mi wczoraj mój mąż po pracy:



Od sześciu miesięcy (i jednego dnia:)) jestem żoną. I przyznam, że bardzo dobrze czuję się w tej roli ;) Już kiedyś pisałam, że chociaż na pierwszy rzut oka żyjemy tak samo jak przed ślubem, to tak naprawdę wiele się zmieniło. Głównie chodzi o nasze podejście i zmianę mentalności. Wiadomo, że takie sprawy są właściwie niewytłumaczalne :) Jeśli ktoś sam tego nie doświadczył, nie da się tego opowiedzieć tak, żeby zrozumiał... Chodzi o takie poczucie odpowiedzialności - za drugą osobę oraz za relację, którą się z nią tworzy. Myśl, że teraz już nie można się poddać, że nie ma możliwości, żeby odpuścić. Że są rzeczy, których zrobić nie można, (zresztą już się ich teraz robić nie chce), bo mogłyby zranić tę drugą osobę niszcząc to, co w tej relacji piękne: zaufanie i wiarę w drugiego człowieka. Jednocześnie jest świadomość, że teraz już jesteśmy razem, a razem zawsze łatwiej. Człowiek nie jest sam w obliczu smutku, radości, problemów i miłych niespodzianek :)

Przyznam, że szybko przyzwyczaiłam się do mówienia o Franku "mój mąż". Przychodzi mi to zupełnie naturalnie. Może to dlatego, że nie znosiłam zwrotu "narzeczony", a mówienie o chłopaku na pewnym etapie związku i życia jest trochę dziwne :)

Nasz ślub był pięknym wydarzeniem, które śni mi się do dziś (co ciekawe, właśnie w nocy z czwartku na piątek miałam sen z naszym weselem w roli głównej :)), ale życie toczy się dalej. Wiele osób na moim miejscu powiedziałoby, że nie wie kiedy minęło te sześć miesięcy. Ja wręcz przeciwnie - mam wrażenie, że wieki minęły od tamtego dnia. Chwilami wydaje mi się, jakby to było w innym życiu. Pół roku po ślubie stoimy u progu ogromnej rewolucji. Największej w naszym życiu. I pewnie będzie ona odrobinę łatwiejsza, gdy wiemy, że jesteśmy w tym razem.
Ale tak naprawdę to dopiero pierwsze sześć miesięcy :) A przed nami jeszcze dużo więcej wspólnych lat. Pełnych radości, beztroski, sukcesów, ale i  kłótni, złych dni i niepokojów. Oby w tym wszystkim cały czas towarzyszyła nam miłość, zrozumienie i poczucie, że wszystko się ułoży, również dlatego, że razem jesteśmy silniejsi ;)

***
Dzisiaj rano dostałam klapsa, a nawet niejednego, za to, że nie zakręciłam mleka. Phi! Co ten mąż se myśli? Nawet fakt, że wcześniej go przedrzeźniałam i stroiłam miny nie upoważnia go do dawania mi w tyłek! ;) 
Ja mu jeszcze pokażę! :)

środa, 13 marca 2013

Różnorodność

Wczoraj w pracy nie miałam zbyt wiele do roboty. Można powiedzieć, że trochę sobie bimbałam, choć nie do końca, bo większość czasu spędziłam na poszukiwaniach czegoś w internecie. Czułam się rozgrzeszona, bo naprawdę zbyt wiele się akurat nie działo, a ponadto, te moje poszukiwania - mimo, że związane z prywatną sferą życia, były sprowokowane przez to, co się dzieje w pracy.
W ogóle to nie byłam w najlepszym nastroju. Dołek mnie dopadł, choć wcale nie niespodziewany. Właściwie wcale się mu nie dziwię, ze akurat teraz, bo coraz bardziej dociera do mnie to, że wszystko się dzieje naprawdę. W każdym razie, pomimo dość przyjemnego popołudnia spędzonego ze szwagrem i jego rodziną, mój humor pozostał jednak skwaszony. 
Przyznam, że Franuś zachował się wzorowo, bo kiedy już kładliśmy się spać, przytulił mnie i powiedział, że nie zaśniemy, dopóki mu nie powiem, co mi leży na sercu. Co prawda wiedział, ale chciał, żebym z nim na ten temat porozmawiała i to naprawdę pomogło, bo jednak dobrze słyszeć od niego, że damy sobie radę.

Dzisiaj natomiast było już zupełnie inaczej. Od rana w pracy młyn. Miałam dużo zajęć, musiałam dopilnować osobiście kilku kwestii. Nie mam pojęcia, kiedy minęło mi te osiem godzin. Wszystko działo się szybko. Przez tę dynamikę, zapomniałam nawet zjeść :P Ale przy tym wszystkim miałam bardzo dobry nastrój od samego rana ;) Wszystko wyglądało już nieco lepiej. Do pracy dojechałam bez najmniejszego problemu, pomimo złych warunków pogodowych nie stanęłam w żadnym korku. A potem dojechałam do pracy i w skrzynce mailowej znalazłam wiadomość, która jeszcze dodatkowo podniosła mnie na duchu. 
Właściwie nic się nie zmieniło od wczoraj, ale zdecydowanie mam lepsze samopoczucie. Wszystko wydaje się jakieś łatwiejsze, mimo wszystko. Patrzę z optymizmem na to, co jeszcze wczoraj napełniało mnie ogromnym lękiem. Ten lęk jeszcze na pewno powróci, ale na razie cieszę się chwilą i tym, że jestem w dobrym nastroju :):)

Jakie to dobre, jakie piękne, że każdy dzień jest inny. I ja jestem w jakiś sposób każdego dnia inna.

***
Idzie sobie człowiek na fitness, żeby pojeździć trochę na rowerku, nie ma go raptem godzinę, a tu papieża wybierają. I teraz się ten człowiek wykąpać nie może, bo cały czas czeka. Żeby go jeszcze ciekawość nie zżerała, to może i by odpuścił. Ale jednak zżera i chce zobaczyć na żywo pierwsze wyjście nowego papieża :P
Za chwilę człowiek pobłogosławiony zostanie i w spokoju będzie mógł się umyć :D

niedziela, 10 marca 2013

Przemyślałam sprawę i już wiem

dlaczego napisałam, że nie do końca się utożsamiam z tym tekstem? :)

1.Nie czytam żadnych instrukcji. Wciskam guziki, aż zadziała.
Zupełnie na odwrót! :) Zanim ruszę jakikolwiek nowy sprzęt, studiuję instrukcję :) Nie zawsze, ale zazwyczaj. Zdarza się, że nie czytam całej instrukcji a tylko część najbardziej mnie interesującą, ale nie lubię na sprzętach działać intuicyjnie :)

2. Nie potrzebuję alkoholu, żeby narobić sobie obciachu. I bez alkoholu daję radę.

Trudno mi to skomentować :) Nie wiem, czy się z tym zgadzam, czy nie :) W ogóle staram się nie robić sobie obciachu! A jeśli już mi się to zdarza... To nie mam pojęcia, czy jest to na trzeźwo, czy nie. Chociaż... kiedy się napiję to jest mi bardziej wszystko jedno, więc może i prawda..

3. Nie jestem rozkapryszona, tylko "emocjonalnie elastyczna"!

Uważam, że bywam rozkapryszona, tudzież "emocjonalnie elastyczna" z równą częstotliwością, co Franek :) To się może zdarzyć każdemu, niezależnie od płci. Być może rzeczywiście kobiety mają ku temu większe skłonności, ale ja rzadko nie wiem, czego chcę i rzadko miewam huśtawki nastrojów, a jeśli już, to zazwyczaj coś za tym stoi - i nie chodzi mi o hormony, a raczej sytuację zewnętrzną.

4. Najpiękniejsze słowa świata: "Idę na zakupy"

Oj nie, jest dużo więcej najpiękniejszych słów świata :) 

5. Nie mam żadnych dziwactw! To są "special effects"!

Oczywiście, że mam dziwactwa! A któż ich nie ma? :)


6. Kobiety powinny wyglądać jak kobiety, a nie - wytapetowane kości!

Tu się zgadzam! Owszem, podobają mi się - bez podtekstu seksualnego! - raczej drobne dziewczyny (chociaż tu głównie chodzi o wzrost), ale zdecydowanie nie uważam, że szkieletorki są ładne :)

7. Przebaczyć i zapomnieć? Ani nie jestem Jezusem, ani nie mam Alzheimera!

Hmm, hmmm, hmmm.... Jezusem może i bywam, ale Alzheimera nie mam na pewno! :) Pamiętliwa jestem, to fakt. Nie żebym się mściła - absolutnie, ale jeśli ktoś mi raz podpadnie, to długo potem o tym pamiętam. I tylko naprawdę bliskie mi osoby mogą liczyć na to, że taka wpadka nie będzie miała większego wpływu na nasze relacje :)

8. My kobiety jesteśmy aniołami, a gdy się nam podetnie skrzydła, lecimy dalej - na miotle!

Wszystko jedno jak, ważne, żeby dolecieć jak najszybciej :)

9. To nie jest żaden tłuszcz! To "erotyczna powierzchnia użytkowa"!

No nie, tak to się nigdy nie tłumaczę :) Mam miejsce gdzie tłuszczyk mi się odkłada, ale jeśli tylko jest go nieco więcej, niż jestem w stanie zaakceptować, walczę!

10. Gdy Bóg stworzył mężczyznę, obiecał, że idealnego faceta będzie można spotkać na każdym rogu....a potem uczynił ziemię okrągłą ?

No tak, ale nie wiemy, co Bóg obiecał facetom ;) Myślę, że też mogą się czuć rozczarowani, więc jesteśmy kwita :P

11. Na moim nagrobku niech będzie napis: "Co się głupio gapisz? Też bym wolała leżeć teraz na plaży!"

:D Tego chyba nie muszę komentować :)

12. Tak tak...my kobiety jesteśmy jedyne w swoim rodzaju! 

Oczywiście, że jesteśmy! :) Ktoś ma jakieś wątpliwości? :P
 ***
Można więc powiedzieć, że tekst pasuje do mnie tak w 50% :) Niemniej jednak, uważam, że jako ten pisany z przymrużeniem oka jest świetny i że są kobitki, które utożsamiają się z nim bardziej. Co jest fajne, bo nie są to cechy, które uważałabym za jakieś szczególnie uciążliwe dla otoczenia :)
 

piątek, 8 marca 2013

A dzisiaj święto dziewczynek

JA, KOBIETA:
Nie czytam żadnych instrukcji. Wciskam guziki, aż zadziała.
Nie potrzebuję alkoholu, żeby narobić sobie obciachu. I bez alkoholu daję radę.
Nie jestem rozkapryszona, tylko "emocjonalnie elastyczna"!
Najpiękniejsze słowa świata: "Idę na zakupy"
Nie mam żadnych dziwactw! To są "special effects"!
Kobiety powinny wyglądać jak kobiety, a nie - wytapetowane kości!
Przebaczyć i zapomnieć? Ani nie jestem Jezusem, ani nie mam Alzheimera!
My kobiety jesteśmy aniołami, a gdy się nam podetnie skrzydła, lecimy dalej - na miotle!
To nie jest żaden tłuszcz! To "erotyczna powierzchnia użytkowa"!
Gdy Bóg stworzył mężczyznę, obiecał, że idealnego faceta będzie można spotkać na każdym rogu....a potem uczynił ziemię okrągłą ?
Na moim nagrobku niech będzie napis: "Co się głupio gapisz? Też bym wolała leżeć teraz na plaży!"
Tak tak...my kobiety jesteśmy jedyne w swoim rodzaju! 

***

Co prawda nie podpisuję się pod każdym z tych stwierdzeń, ale tekścik sympatyczny:) Postanowiłam się nim z Wami podzielić. Wszystkiego najlepszego kobitki!:)

środa, 6 marca 2013

Dzień Teściowej

Tak, wiem, wczoraj był :) Ale mnie się jakoś ubzdurało, że to 6 marca i się na wczoraj nie przygotowałam :P Ale pomyślałam sobie, że wreszcie po raz pierwszy mogę się w tym temacie "legalnie" wypowiedzieć :)

A chciałam napisać, że złego słowa na swoich teściów powiedzieć nie mogę. Oczywiście, że to nie anioły po ziemi stąpające i swoje wady mają. Czasami coś mnie z ich strony zirytuje, podrażni... Ale jak to w rodzinie - z mamą przecież też się nie zawsze zgadzam, a zachowanie wujka denerwuje :) To jest na takiej samej zasadzie.

Od samego początku zawsze byli wobec mnie bardzo życzliwi i szybko zaczęli mnie traktować jak członka rodziny. Nie patrzyli na mnie jako dodatek do Franka a zawsze na nas jako parę. Nie było żadnego faworyzowania, pokątnych rozmów - bo przecież wiem, że się takie rzeczy zdarzają. Zawsze możemy zwrócić się do nich w jakiejś sprawie - i to zarówno my jako para, jak i ja sama ze swoją prośbą. 

Pewnie, czasami podczas rozmowy okazuje się, że mamy inny pogląd na jakąś kwestię. Zazwyczaj spieram się jednak z teściem, nie teściową :) Pan tata ma to do siebie, że lubi straszyć snując swoje czarne wizje. Ale co ciekawe - zazwyczaj w sprawach, w których ja jestem nastawiona optymistycznie :) Kiedy natomiast ja się czymś martwię, on jest nastawiony dość beztrosko, co mnie nawet czasami pociesza. Jeśli miałabym wskazać jakąś wadę pani mamy to powiedziałabym, że miewa swoje humory :) Ale bardzo rzadko i nie są one szczególnie męczące dla otoczenia. Ale tak w ogóle w tej kwestii to jestem przyzwyczajona, bo Franek ma dokładnie tak samo - czasami o tym pisałam, więc możecie sobie wyobrazić, jak to jest u pani mamy. Chociaż nie... u Franka jest to zdecydowanie bardziej nasilone :)

Co najbardziej u nich cenię? To, że można z nimi rozmawiać. Rozmowy lubię prowadzić przede wszystkim z teściową, bywają bardzo życiowe. Ona zawsze mnie wysłucha, a kiedy się w czymś nie zgadzamy widzę w niej taką chęć dowiedzenia się, dlaczego myślę tak, a nie inaczej. Nie kłócimy się, raczej dyskutujemy i pani mama nigdy nie narzuca mi swojego zdania, ale właśnie dopytuje - co dokładnie mam na myśli, dlaczego tak sądzę. 
 Poza tym, cenię wspomniany już fakt, ze zawsze można na nich liczyć. No i uważam, że to im przede wszystkim zawdzięczam to, jaki jest mój mąż :) Niestety czasami tyczy się to również wad :P, ale mnie chodzi przede wszystkim o podejście do wielu spraw, które są tylko i wyłącznie efektem dobrego wychowania. Wiele rzeczy, które najbardziej lubię we Franku jest właśnie wynikiem tego, że po prostu "wyniósł je z domu" :) System wartości, szacunek do ludzi, pracowitość.. - to niektóre z nich. Kiedyś podziękowałam teściowej, za to, że Franek jest, jaki jest, a ona mi się prawie do słuchawki popłakała ze wzruszenia :P

Rodzice - i tyczy się to zarówno frankowych, jak i moich - w ogóle nie wtrącają się do naszego życia. Owszem, biorą w nim udział, cały czas wiedzą, co się u nas dzieje, wysłuchują, wypowiadają się. Ale nigdy niczego nam nie narzucają. Ba, nawet ich opinię na dany temat czasami trudno z nich wyciągnąć :P Bo nie chcą nam niczego sugerować - zwłaszcza, gdy chodzi o jakieś trudne decyzje. Oferują wsparcie, mówią, jak to widzą, analizują wady i zalety danego rozwiązania, ale nigdy nie powiedzą, jak według nich powinniśmy postąpić. Przyznam, że bywają sytuacje, że chciałoby się to wiedzieć :P - albo, żeby się sprzeczać, albo żeby ze spokojnym sumieniem podjąć decyzję "bo rodzice tak uważają" :D
 
U teściów cenię jeszcze ich otwartość. To, że są bezpośredni czasami jest dla mnie nieco krępujące, bo byłam wychowana inaczej, ale też mam w sobie trochę mniej rezerwy niż moi rodzice, więc chyba dobrze się w tym odnajduję. Jedyne co mnie denerwuje, to że się zawsze całują na powitanie! Nosz, to ja się z moimi rodzicami często dłużej nie widzę i się nigdy nie ściskamy, a ci to mnie obcmokają nawet jak się widzieliśmy wczoraj. Nie lubię się całować i zawsze o tym mówię, ale oni w tej kwestii są chyba niereformowalni :)

 W każdym razie, piszę tu o swoich odczuciach i o stosunku teściów do mnie, ale warto wspomnieć, że oni są po prostu fajnymi ludźmi. I w tym właśnie się również ta otwartość wyraża. Byłam świadkiem wielu sytuacji, gdy mogłam zaobserwować, jak zachowują się w stosunku do innych - znajomych, bądź obcych. Zawsze uprzejmi, uśmiechnięci. Nie słyszałam nigdy, żeby się na czyjś temat złośliwie wypowiadali, żeby obgadywali kogoś znajomego, żeby byli z kimś w konflikcie. Jest to dla mnie szczególnie ważne, bo moi rodzice są podobni i nie potrafiłabym zaakceptować innych zachowań. Chociaż, jak wspomniałam, moi rodzice są bardziej zdystansowani jeśli chodzi o relacje z otoczeniem. Ale z moimi teściami dogadują się świetnie ;)  Dzięki temu między innymi możemy organizować kameralne spotkania obu naszych rodzin i wszyscy się na nich dobrze bawią :

Fajne jest też to, że mogę przy teściach być sobą. Mogę mieć zły dzień, mogę mieć nawet focha :) Mogę się przy nich pokłócić z Frankiem i mogę też podnieść głos - pewnie, że mi się zdarza :) Nigdy się na mnie nie gniewają. Jestem bardzo impulsywna - o czym wie doskonale moja rodzina i zazwyczaj mi to wybacza. Czasami się zapominam (co zresztą świadczy o tym, że czuję się jak wśród swoich) i zachowuję się tak samo przy rodzicach Franka, ale okazuje się, że oni na to reagują tak samo jak moi bliscy:)

W trakcie i po weselu wiele osób mówiło mi, że mam fajnych teściów :) Począwszy od fryzjerki, aż po Juskę, która stwierdziła, że jest nimi wręcz zachwycona :) W takich chwilach czułam się naprawdę dumna z tego, że są moimi teściam. I chyba vice versa. Kiedyś zrobiło mi się bardzo miło, gdy dowiedziałam się przypadkiem, że pani mama bardzo mnie chwali i z wszystkim z dumą opowiada o moich studiach i osiągnięciach zawodowych. Tak czy inaczej, dogadujemy się, lubimy się, szanujemy się, różnimy się, sprzeczamy, dyskutujemy - czyli jak w rodzinie :)

Różne historie słyszy się na temat ralacji synowa - teściowie. Ja mam to szczęście, że trafiłam świetnie. I stwierdziłam, że to dobra okazja, żeby się z Wami tym podzielić.

poniedziałek, 4 marca 2013

Jesteś kobietą - musisz

Niech Was tytuł nie zmyli. To żadna rozprawa na temat praw i obowiązków kobiet...
Fajny weekend za nami. Dość towarzyski. Ale załatwiliśmy też kilka spraw. Tylko na pocztę zapomnieliśmy podejść (Antylko sorry!! no już mam spakowane, ale się wybrać nie mogę :/)
A w sobotę wyszliśmy rano z domu i korzystając z pierwszego quasi wiosennego dnia ruszyliśmy spacerkiem do centrum. Miałam do załatwienia pewną sprawę a potem to Franek miał zarządzać naszą trasą. Miał jakiś plan, ale nie chciał mi powiedzieć. W końcu trafiliśmy do Galerii Malta. Weszliśmy do środka i Franek powiedział: "A teraz kochanie możesz sobie wejść do trzech sklepów i w każdym z nich przymierzyć po trzy rzeczy" :P
Hmm, zakupy nie są moją ulubioną rozrywką - nawet te ubraniowe. Nie jestem typową kobietą, która uwielbia snuć się po sklepach odzieżowych, oglądać i przymierzać.. Oczywiście, że coś nowego lubię sobie kupić :) A jeszcze bardziej lubię w tym ładnie wyglądać, ale za samym wybieraniem i kupowaniem nie przepadam. Zakupy nigdy nie poprawiają mi humoru. Zazwyczaj kupuję sobie coś nowego raz na kilka miesięcy - można powiedzieć, sezonowo - i robię to hurtem :) W pierwszym momencie leciutko się skrzywiłam i powiedziałam: "ale ja nie mam ochotyyy". Ale później pomyślałam sobie, że wykorzystam okazję. Bo jak się kiedyś okaże, że muszę sobie coś do ubrania kupić to nie będzie mi się chciało, a Frankowi jeszcze bardziej, a ja nie lubię sama robić takich zakupów. Za to z Frankiem - jak najbardziej :) Zwłaszcza, że on dość szybko potrafi wynaleźć dla mnie coś fajnego (na szczęście mamy podobny gust :D) a później bezpośrednio powie, że w czymś wyglądam fajnie, a w czymś innym nie.

Moje ulubione sklepy to DeFacto, Camaieu i Orsay. Ale w tej galerii DeFacto nie ma więc weszliśmy do Top Secret. Ale nic nam się nie podobało. Szybko wyszliśmy i weszłam do Orsaya.Wybraliśmy trzy sztuki odzieży, ale tylko jedna okazała się trafiona - elegancka beżowa bluzka z krótkim rękawkiem. Myślałam, że na tym poprzestanę, ale Franek zobaczył jeszcze wiosenną kurtkę w kolorze miętowym (tego właśnie dnia mówiłam mu, że moja zeszłoroczna kurtka już jest całkiem zniszczona) i kazał mi ją przymierzyć. Podobała mi się, ale nie byłam przekonana ze względu na cenę. Franek jednak był zachwycony i usilnie namawiał mnie do zakupu. Mało tego, stwierdził, że mam sobie jeszcze przymierzyć spodnie. Wahałam się długo, a on długo mnie namawiał. Mówię w końcu: 
"Ale tyle pieniędzy na ciuchy wydam???"
Na co Franek odpowiada tonem nieznoszącym sprzeciwu: 
"Jesteś kobietą, od czasu do czasu musisz!" :D

No, z takim argumentem już nie polemizowałam, zwłaszcza, że sama się sobie podobałam. Ale do trzeciego sklepu już nie wchodziliśmy :) I mam spokój przynajmniej do lata :P