*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 21 listopada 2012

Znak


Czasami miewamy gorsze dni bez powodu. Nie kłócimy się,  nie mamy żadnych cichych dni, ale zdecydowanie odczuwamy, że coś wisi w powietrzu. Nie potrafimy się dogadać, Franek jest mrukliwy, ja płaczliwa. Pogodzić się trudno, bo przecież pokłóceni nie jesteśmy. Normalne rozmowy przeplatają się z nieuzasadnionymi wybuchami albo wzajemnym dokuczaniem sobie pół żartem-pół serio. 
Zdarza się, że taki dzień mamy w niedzielę. Idziemy razem do kościoła na mszę i nagle wszystko mija w momencie, gdy padają słowa "przekażcie sobie znak pokoju". Trudno to wytłumaczyć, ale wtedy jak zwykle podajemy sobie rękę, cmokamy w policzek, uśmiechamy do siebie... I nagle po mszy wszystko jest w porządku i napięcie znika.

Ostatnio te gorsze chwile były wyjątkowo uciążliwe i jeszcze bardziej niż zwykle nie było wiadomo, o co właściwie chodzi. Codziennie o tym rozmawialiśmy i codziennie wracaliśmy do punktu wyjścia. Trudno to nawet opisać - niby wszystko było normalnie, a jednak czułam, jakbyśmy byli daleko od siebie. Wieczorem pojechaliśmy do kościoła. Ostatnio mamy fazę, na "zwiedzanie kościołów" :P - w sensie, że co niedzielę idziemy na mszę w inne miejsce. Wybór jest najczęściej przypadkowy. Tym razem padło na parafię, w której Franek był chrzczony. Po mszy uklęknęliśmy i już mieliśmy wychodzić, gdy usłyszeliśmy znajomą melodię. Chórek zaczął śpiewać "Maryjo, śliczna pani". Jak na komendę usiedliśmy z powrotem i spojrzeliśmy na siebie z porozumiewawczym uśmiechem :)) Siedzieliśmy tak do samego końca, przypominając sobie chwile, gdy szliśmy razem do ołtarza... A potem wyszliśmy uśmiechnięci, Franek mnie objął i powiedział na głos to, o czym cały czas myślałam - to był jakiś znak! :) Parafia pod wezwaniem Frankowego patrona, w której był chrzczony i w dodatku śpiewają "naszą" piosenkę.
Kiedy szliśmy do samochodu, już wiedziałam, że ta niewidzialna bariera między nami zniknęła - zanim jeszcze sam Franek wreszcie przyznał, że nie chodzi tylko o jego zmęczenie albo moje marudzenie, a o coś innego, czego nie da się określić inaczej niż "dziwne" :) Na szczęście to już za nami. Znowu jest normalnie i po prostu miło. Choć zazwyczaj zawsze mamy wszystko przegadane, tym razem nie trzeba było sobie niczego wyjaśniać ani deklarować, wystarczyła chwila duchowego porozumienia i szczypta realizmu magicznego :) 
Być może brzmi absurdalnie, ale dla mnie najważniejsze, że zawsze działa ;)

Ps. Dodam tylko, że nie tyle sam fakt tego, że wspólna msza tak na nas działa jest istotny, a to, że tak niewiele - żeby nie powiedzieć, że nic - czasami trzeba, żeby znowu było fajnie. Na nas akurat tak działa kościół.