*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 28 lutego 2012

Dogadalim się :)

Ledwie się skończył jeden, jakże przyjemny (jak zwykle :)) weekend a ja już myślę o kolejnym :) Myślę – w sensie czekam na niego i jestem nim podekscytowana. A to dlatego, że w ten weekend Franek pracował, więc pojechałam sama do Miasteczka, natomiast kolejny spędzimy już oboje w Poznaniu leniąc się :) Albo może nawet nie leniąc się, ale na pewno razem, a to zawsze jest fajne.
Ostatnio doszliśmy z Frankiem do porozumienia, jeśli chodzi o weekendy właśnie. A w zasadzie to złe sformułowanie, bo nieporozumień raczej w tej kwestii między nami nie było albo bywały rzadko, ale wreszcie coś postanowiliśmy :) Rzecz dotyczy naszych wyjazdów do Miasteczka. Przez pierwsze lata, gdy się poznaliśmy, jeździłam prawie zawsze sama i nigdy mi to nie przeszkadzało. Później Franek stał się częstszym gościem, ale i tak niezbyt częstym. Odkąd się zaręczyliśmy, stara się jeździć częściej i bardzo to lubi, ale na przeszkodzie często staje jego praca. Jednak oboje stwierdziliśmy, że po ślubie trzeba coś z tym zrobić – ja jako mężatka, nie chciałabym w Miasteczku pojawiać się ciągle solo. Nie odpowiadałoby mi to – Frankowi również. Podobnie jak to, że spędzalibyśmy osobno wolne weekendy – Franek w Poznaniu, ja w Miasteczku. Ale tak samo nie byłabym zadowolona, gdybym miała nagle zacząć bywać u rodziców od święta.
Tak się składa, że Franek w ciągu miesiąca ma zazwyczaj dwa wolne weekendy oraz dwa pracujące. Ustaliliśmy więc, że postaramy się w jeden z tych wolnych weekendów co miesiąc razem jechać do Miasteczka :) Drugi z wolnych weekendów będziemy spędzać razem w Poznaniu.
Dla mnie najbardziej optymalna częstotliwość odwiedzin w Miasteczku to raz na trzy tygodnie, ale myślę, że mogłabym się poświęcić i jeździć raz w miesiącu. Chociaż oczywiście mogłabym czasami nadal jechać sama – na przykład wtedy, gdy Franek pracuje w weekendowe popołudnia. I tak siedzę wtedy zazwyczaj sama w domu, a z kolei rano on śpi, więc ze wspólnego weekendu mamy raptem dwie godziny, i tak spędzone na frankowym szykowaniu się do pracy :) Nasze ustalenia byłyby dość konsekwentne, ale oczywiście nie całkowicie sztywne i nie wykluczałyby pewnych drobnych modyfikacji. W końcu nie chodzi o to, żeby zrealizować plan, choćby się waliło i paliło, a o to żeby mieć jakąś regularność w naszych wyjazdach i żebyśmy oboje byli zadowoleni. No i żeby przed każdym weekendem nie kłócić się już tydzień wcześniej o to, jak będziemy go spędzać:)
I tak oto wspólnymi siłami - angażując rozmowę i dobrą wolę - doszliśmy do jednego (choć przecież nie pierwszego) z wielu czekających nas we wspólnym życiu  kompromisów :)

czwartek, 23 lutego 2012

Lubię luty.

Gdy nadchodzi listopad, zawsze myślę sobie „byle do lutego”. I później powtarzam to sobie w każdy zimny i ciemny dzień. Bo muszę powiedzieć, że luty to ja lubię. Oznacza on koniec tego nieszczęsnego stycznia zwiastującego początek roku – a ten nie wiedzieć czemu trochę mnie dołuje, bo zawsze się boję, że będzie gorzej :) Może dlatego, że częściej jestem zadowolona z roku, który minął i wcale nie chcę, żeby coś się zmieniało. A przecież to tylko symboliczna granica… Ale do rzeczy – w lutym nareszcie robi się jasno. Popołudnia są już dłuższe, gdy wracam z pracy, towarzyszy mi jeszcze słońce. No i rano – coraz przyjemniej się wstaje :) Luty zwiastuje nadejście marca – a ten to z kolei miesiąc wiosenny, przynajmniej kalendarzowo. Kto by nie lubił wiosny? :) No, może są tacy, ale jeśli o mnie chodzi, to jest to moja ulubiona pora roku. W lutym już nawet śnieg i mróz można jakoś łatwiej przełknąć, bo wiadomo, że to takie ostatnie podrygi – „a niech sobie ma ta zima, niech pomyśli, że jest ważna” – tak sobie myślałam podczas ostatnich mrozów i śniegów po łagodnym grudniu i styczniu :) Ale wierzę w to, że teraz to jednak już nam bliżej do wiosny, niż dalej. Wszystko się topi, błotko wszędzie, ale jakoś to przeżyję :) Ważniejsze jest to, że ptaszki zaczynają świergolić i coraz cieplej się robi. Słoneczko przyświeca coraz dłużej. No lubię luty i już :)
***
Lubię też takie popołudnia jak dziś – w pracy chwilowy przestój, więc wróciłam szybciej. Odpuściłam sobie aerobik, bo Franek ma dzisiaj wolne, więc wolałam ograć go w rummikub. Potem jeszcze dwa rządki w moim sweterku (jeszcze moment i będą całe plecy, przede mną tylko rękawy ;)) przy odcinku Desperate Housewives i przy paru kieliszkach wina. Przyjemny relaks, ale jak to mówił pewien miś – pora na dobranoc.

***
W tle leciał któryś tam odcinek Jasia Fasoli. Mr. Bean wybierał się właśnie na wakacje i pakując walizkę nie mógł zdecydować się, którą koszulkę zabrać. Zrobił więc wyliczankę, a gdy nie podobało mu się to, co wypadło, zmienił kolejność. Franek spojrzał na mnie i już wiedziałam co powie: „jakbym widział Margolkę”.
Przyznaję się :) Gdy nie wiem, co wybrać, robię wyliczankę, a kiedy ta wypada niepomyślnie, zmieniam kolejność. No cóż, zawsze to coś – przynajmniej okazuje się, że jednak wiem, czego tak naprawdę chcę, skoro nie podoba mi się to, co wypadło :) Zaznaczam jednak, że chodzi o błahostki takie jak smak jogurtu, czy kolor długopisu – życiowe decyzje jak dotąd podejmowałam raczej po dłuższym zastanowieniu a nie po wyklepaniu „ene due rike fake” :)

środa, 22 lutego 2012

Każdy kij ma dwa końce.

Myślę, że całkiem sporo dobrego o naukach napisałam i zdecydowanie dałam do zrozumienia, że nasza opinia na ten temat jest jak najbardziej pozytywna. Ale wspomniałam też o drugiej stronie medalu :) Zazwyczaj tak bywa, że wszystko ma dobre i złe strony – i w tym wypadku nie wszystko mi się tak bardzo podobało.
Przyznam nawet, że po pierwszym spotkaniu miałam mieszane uczucia. Pierwsza jego połowa prowadzona była przez miłe małżeństwo i fajnie było posłuchać tego, co mają do powiedzenia. Na drugą część miał przyjść proboszcz i omówić kilka kwestii organizacyjnych, ale nie dotarł (nadrobił to na ostatnim spotkaniu), więc w jego zastępstwie wystąpił pan, który jest opiekunem tych nauk – nazwijmy go Panem Czesiem. Pan Czesio, choć wyglądał bardzo poczciwie i sympatycznie na wstępie nas zrugał za używanie terminu „nauki” przedmałżeńskie, zamiast „katechezy” przedmałżeńskie. Przyznaję, to drugie słowo w wielu wypadkach było bardziej adekwatne, ale bez przesady – czegoś się jednak uczyliśmy, nie wiem w jaki sposób słowo „nauka” miałoby uwłaczać tym spotkaniom :) Ale to tylko taki szczególik, tak naprawdę nie podobało mi się nastawienie Pana Czesia do nas, czyli narzeczonych. Krótko mówiąc sprowadzało się ono do tego, że większość z nas, którzy na kurs przybyliśmy wcale na małżeństwo nie zasługuje, bo tacy z nas grzesznicy. A w ogóle to w większości się rozwiedziemy całkiem niedługo.Z tego pierwszego spotkania wychodziłam lekko zdołowana. Nie brzmiało zachęcająco to wszystko, co usłyszeliśmy, ale przede wszystkim, czułam się wręcz przytłoczona ciężarem winy i grzechów jakimi zostałam obarczona i nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się zrehabilitować :) Małżeństwo to ciężka praca i raczej nie podołamy – choćbyśmy się nie wiem jak starali. A w ogóle to na pewno myślimy, że to tylko zabawa a nie święty sakrament. To by było na tyle :) Na szczęście Pan Czesio się za wiele nie udzielał a na późniejszych spotkaniach wydawał się jakby mniej straszny – może za bardzo wczuł się w rolę zastępując samego księdza proboszcza? :)
Zresztą już kolejny wykład wymazał moje negatywne odczucia, bo dotyczył właśnie trudności w małżeństwie oraz miłości małżeńskiej. Prowadzony był przez kobietę z poradni, która wplatała opowieści o prawdziwych przypadkach z jakimi spotkała się w czasie swojej pracy. To, co mówiła pozwoliło nam uwierzyć, że nie ma trudności nie do pokonania dla dwojga ludzi, którzy chcą być razem i którzy się kochają. A nawet jeśli się pogubili, ale wierzą w swoje małżeństwo, to nigdy nie jest za późno. Z kolei na innym spotkaniu usłyszeliśmy, że wcale nie jesteśmy tacy źli a nasza wina znowu nie taka wielka.
Ale była jeszcze jedna katecheza, która mnie trochę zdegustowała, dotycząca odpowiedzialnego rodzicielstwa. Już na samym początku zirytowało mnie to, że babka czytała wszystko z kartki i kompletnie nie nawiązywała kontaktu wzrokowego, czy jakiegokolwiek innego ze słuchaczami. To nawet nie było podpieranie się notatkami. Ale to i tak dałoby się przeżyć, tylko, że ta kobieta była totalną… męską szowinistką :)) Kobieta pracować oczywiście w dzisiejszych czasach powinna, więc nie chodzi o zagonienie jej do garów, ale moje drogie, nie oczekujmy od zmęczonego pana męża pomocy w jakichś prozaicznych i przyziemnych obowiązkach. On jest stworzony do wyższych celów – na przykład do świecenia przykładem :) Dzieciom rzecz jasna ma świecić, podczas zabawy na przykład. Bo kobieta dzieci wychowuje i oczywiście jest przez nie kochana, ale to facet jest tym prawdziwym autorytetem, on nie musi prosić ani krzyczeć (od krzyków to jest mama) bo wystarczy, że jest, a dzieci już wiedzą, co mają robić :) Mężczyzna jak najbardziej dziećmi się ma zajmować i nie wolno nam męża od wszystkiego odsuwać (z tym się akurat zgadzam) ale to kobieta powinna się mocno poświęcać dla rodziny i dzieci – no, generalnie to facet spija całą śmietankę (dokładnie tego zwrotu użyła) jeśli chodzi o rodzicielstwo – kobieta ma cierpieć z godnością i być wdzięczna za wszystko :)
Należy podkreślić, że to moje bardzo subiektywne odczucia – po prostu od początku mi kobita nie podeszła i jakoś niełatwo mi było później zmienić swoje nastawienie. Franek nie wszystko odebrał tak jak ja, więc nie wykluczam tego, że przesadzam (ale z drugiej strony on jednak jest facetem :P, może zwyczajnie nie zwrócił uwagi na to, co mnie najbardziej zabolało). Poza tym tutaj podałam wersję bardzo mocno skróconą i uproszczoną, pewnie także trochę wyolbrzymioną, żeby dokładnie podkreślić, o co mi chodzi. Ale sprawiedliwie muszę dodać, że nie wszystko, co mówiła (czytała :)) ta pani wydawało mi się nieżyciową bzdurą i trochę mimo wszystko z tego skorzystałam. A tak w ogóle, gdy później zerknęłam na rozpiskę, to zobaczyłam, że ten wykład miał być prowadzony przez jakiegoś faceta, więc ona prawdopodobnie była w zastępstwie – co tłumaczyłoby jej nieprzygotowanie.
Zdecydowanie te zajęcia podobały mi się najmniej. Frankowi z kolei nudziło się na innym wykładzie, prowadzonym w jego odczuciu monotonnie i raczej nieciekawie. Ale i tak nie zmienia to naszych ogólnych odczuć, które jednak są jak najbardziej pozytywne. Nie chciałam jednak podawać wersji totalnie wyidealizowanej :)) Myślę, że każdy po prostu ma jakieś kwestie, na których punkcie jest mniej lub bardziej przewrażliwiony a to zakłóca odbiór – dlatego zawsze wybierając się na takie nauki trzeba być przygotowanym, że nie wszystko, co usłyszymy nam się spodoba i będzie zgodne z naszymi przekonaniami. Ważne jednak, żeby mimo wszystko znaleźć coś dla siebie – my skupiliśmy się na tym, co do nas bardziej przemawiało i  to z tego czerpaliśmy najwięcej korzyści.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Uduchowieni narzeczeni ;)

Wspominałam jakiś czas temu, że w styczniu planujemy odbyć nauki przedmałżeńskie i rzeczywiście tak zrobiliśmy. Byliśmy na siedmiu katechezach oraz na dwóch spotkaniach w poradni. Nie byłam nastawiona do nich negatywnie, ale też niczego wielkiego się nie spodziewałam po tych wszystkich opiniach, które słyszałam od znajomych na ten temat. Kiedy nasz kurs się skończył, odczułam… żal :) Wiem, że dla niektórych to może być szok :), ale nam naprawdę te spotkania bardzo się podobały.
Na pewno wiele zależy od sposobu ich prowadzenia, my trafiliśmy naprawdę dobrze. Każde spotkanie było z kimś innym (podkreślam, że tylko jedno z księdzem, który omawiał głównie kwestie organizacyjne oraz dotyczące wiary, bo sporo osób wyobraża sobie, że te nauki są zawsze z księdzem) – było małżeństwo w średnim wieku, była pani psycholog, była nauczycielka wychowania do życia w rodzinie, był nawet inżynier :) Prowadzący zawsze na samym początku przedstawiali się i mówili jaki mają staż małżeński. Później często posługiwali sie przykładami z własnego życia – oni naprawdę wiedzieli, o czym mówią i to było widać. Oczywiście, nie wszystkie spotkania wydawały nam się równie interesujące, nie wszyscy przypadli nam do gustu, nie ze wszystkim się tak całkowicie zgadzaliśmy.
Ale ogólnie uważam, że tak właśnie powinny wyglądać nauki przedmałżeńskie. Przede wszystkim te spotkania bardzo nas do siebie zbliżyły – musieliśmy się tak zorganizować, żeby po pracy dotrzeć na spotkanie, wymagało to od nas kompromisów i wzajemnej pomocy. Poza tym wiele tematów prowokowało nas do przemyśleń, a co za tym idzie, do rozmowy o różnych sprawach -mniej lub bardziej oczywistych, łatwiejszych i bardziej skomplikowanych. Przeżywaliśmy ten czas bardzo świadomie. Franek kilka razy wyszedł ze spotkania i stwierdził: „naprawdę dał mi ten facet do myślenia” – a to i tak jeszcze nic, bo później naprawdę zauważyłam zmianę nie tylko w jego rozumowaniu, ale także zachowaniu jeśli chodzi o pewne kwestie. Ja też trochę zmieniłam zdanie co do niektórych spraw.
Jednak my jesteśmy osobami wierzącymi i te spotkania znaczyły dla nas bardzo dużo pod względem duchowym. O ile wcześniej oczywiście mieliśmy świadomość, czym jest małżeństwo, to dzięki katechezom spojrzeliśmy na nie trochę od innej strony. Bardzo istotne były dla nas spotkania, na których poruszany był temat wiary i modlitwy w rodzinie oraz małżeństwa jako sakramentu. Podobały nam się też wykłady o różnicach w przeżywaniu miłości przez kobietę i mężczyznę (były prowadzone przez dwie różne osoby – wg Franka jeden facet mocno przynudzał, ja to przełknęłam ;)) Muszę przyznać, że najbardziej zaskoczona byłam tym, że usłyszałam całkiem sporo rzeczy, których się nie spodziewałam :) Myślałam, że temat będzie potraktowany szablonowo, a tymczasem mile się rozczarowałam. Podobnie, gdy przeczytałam, że czeka nas wykład o wykroczeniach przeciwko życiu albo miłości małżeńskiej – obawiałam się opowieści o aborcjach, być może filmu oraz zupełnie nieżyciowego podejścia do seksu – bardzo się myliłam :) Na całe szczęście. Właściwie to ta katecheza podobała się nam najbardziej :)
Tak naprawdę mimo najszczerszych chęci, bardzo trudno mi opisać, z czego wynika moje pozytywne podejście  – bo nie potrafię dokładnie ubrać w słowa to, jak się czułam, kiedy to wszystko, co słyszałam mocno trafiało mi do serca. Dodatkowo odczuwałam radość z powodu tego, że słuchamy tego razem i razem możemy czerpać z tego nauki i wyciągać wnioski. Te wzajemne poszturchiwania, ukradkowe uśmieszki, czy uściski dłoni gdy słyszeliśmy coś, co nas mocno dotyczyło :) I poczucie, że nam się uda, jeśli tylko będziemy przestrzegać pewnych zasad. Nie do opisania, naprawdę.  I… cała ta idea małżeństwa spodobała nam się jeszcze bardziej, jeszcze więcej dla nas znaczy, czujemy się tak jakby… została nam powierzona jakaś tajemnica, do której tylko my dwoje mamy dostęp :)
Ale jeszcze raz podkreślam – jesteśmy wierzący i praktykujący, więc na pewno w dużej mierze nasz pozytywny odbiór wynika właśnie z tego. Nie są to chyba spotkania dla osób, które ślub kościelny biorą bez przekonania (przecież i tak się zdarza – bo tak wypada, bo jedna strona chce, bo presja rodziny itp.) albo które mają bardzo dużo poważnych wątpliwości dotyczących wiary, czy kościoła. Rozumiem, że nie wszystkim te nauki mogą odpowiadać, chyba nawet rozumiem, że dla kogoś niektóre rzeczy mogą się wydawać śmieszne. Ale w naszym wypadku było tak, że to, co tam słyszeliśmy było spójne z naszym systemem wartości i w niewielu kwestiach dostrzegaliśmy konflikt interesów.
Wiem też, że te nauki łatwo „zepsuć”. Łatwo przegiąć w jedną stronę, ośmieszyć wiele spraw(nawet podświadomie i pewnie w dobrej wierze). Nietrudno też o przekazanie negatywnych emocji (z tym się po części spotkałam w pewnym momencie, ale o tym później). Czasami prowadzący zdają się być oderwani od rzeczywistości, nie potrafią nawiązać kontaktu z narzeczonymi. Szkoda, bo wiem, że całkiem sporo osób z podobnym podejściem do naszego, mocno się po takich naukach rozczarowała.
Jak wspomniałam, nam się tez nie wszystko podobało i przy następnej okazji napiszę o tym, co nie do końca mi odpowiadało. Ale tak ogólnie, oboje uważamy, że naprawdę warto było w tych spotkaniach uczestniczyć. Kiedy się skończyły, było nam trochę dziwnie :) Szkoda, że jesteśmy już po.

piątek, 17 lutego 2012

Móc zatrzymać ten czas.

Gdybym miała przeżywać jakiś dzień w nieskończoność i gdybym miała wybór… Jaki byłby to dzień?
Zdumiewająco szybko przyszła mi do głowy odpowiedź na to pytanie – byłby to dzień naszych zaręczyn. I wcale nie dlatego, że spełniło się moje marzenie -  zupełnie nie miałam takich odczuć. Ani nawet nie dlatego, że to był najpiękniejszy dzień w moim życiu – wiele takich pięknych dni już przeżyłam. Właściwie nie potrafię chyba powiedzieć, dlaczego właśnie ten dzień – może po prostu był idealny? :) Przy czym zaznaczam, że wcale nie chodzi o nieskazitelność – przecież nie było słodko od rana, nie wstaliśmy we wspaniałych humorach. Mało brakowało, a nigdzie byśmy nie pojechali, po drodze się posprzeczaliśmy (o totalną drobnostkę, ale my chyba lubimy po prostu się trochę poprztykać), pogoda była beznadziejna przez pół dnia. A jednak pamiętam jak się czułam, gdy już dojechaliśmy na miejsce. Beztroska, radość, szczęście po prostu. A może już coś przeczuwałam? Jeśli tak, to nawet fragment moich przeczuć nie przedostał się do mojej świadomości :) Było ciepło, przyjemnie. Było tak… zwyczajnie :) A potem ta plaża – czułam się wolna. Miałam poczucie, że możemy wszystko, choć poprzestaliśmy na tym, że grzecznie usiedliśmy na kocyku i popijaliśmy winko (to już nie tak grzeczne :)) Jeszcze zanim usłyszałam wiadome pytanie, miałam poczucie, że chcę zatrzymać tę chwilę. Wszystko, co wydarzyło się później, uczyniło ją tylko jeszcze piękniejszą i jeszcze bardziej wartą zapamiętania. Nie chciałam schodzić z plaży. Marzy mi się spędzenie którejś z czerwcowych nocy w Petersburgu. No właśnie, to była taka namiastka białej nocy… Dookoła się ściemniało, zegar wskazywał coraz późniejszą godzinę, a na północy cały czas było jasno. Pięknie. Mogłabym tam spędzić całą noc. Ale musiałam ulec Frankowi, który zdecydowanie twierdził, że nie jest to najbezpieczniejszy pomysł. Ruszyliśmy więc w stronę miasta, a mnie kręciło się w głowie – nie tylko ze względu na wypite wino. Zaczęło docierać do mnie, co się wydarzyło. Zboczyliśmy jeszcze do knajpki na piwo i trafiliśmy na dancing. Muzyka była doskonałym tłem do naszej rozmowy o ilości gości na naszym weselu :) Niestety nic nie trwa wiecznie i musieliśmy wracać. Nie chciałam. A przede wszystkim – nie chciałam, żeby czas płynął dalej. Tuż przed wejściem do naszego domku patrzyłam w czyste niebo pełne gwiazd i myślałam o tym, że chcę zatrzymać ten czas.

Jak wiadomo – żaden dzień się nie powtórzy i nie ma dwóch tych samych nocy. Ale można przynajmniej jeden dzień dwa razy opisać :)

Notkę sponsoruje książka „Siedem razy dziś” autorstwa Lauren Oliver :)

Ps. I tak mi przyszło do głowy, w trakcie pisania – ta piosenka chyba byłaby bardzo adekwatna.

wtorek, 14 lutego 2012

A ja się przyznaję, że oglądam seriale :)

Już dawno ten temat chodził mi po głowie, więc zabawa, do której zostałam nominowana przez kilka z Was jest mi całkiem na rękę :) Z tym, że chciałam na ten temat napisać coś więcej, nie będę się ograniczać do wymienienia pięciu ulubionych tytułów :)
Wiem, że dla niektórych oglądanie seriali to zwyczajnie obciach :) Ja natomiast myślę, że wszystko jest dla ludzi i przyznaję się do tego, że seriale oglądam. Nie wszystkie i nie zawsze, ale w zasadzie mogłabym powiedzieć, że w jakiś sposób jest to jedna z moich ulubionych form spędzania wolnego czasu. Przy czym nie polega to na tym, że siadam przed ekranem i oglądam wszystko, jak leci, a po prostu seriale umilają mi czas przy sprzątaniu, gotowaniu, prasowaniu… Łączę w ten sposób przyjemne z pożytecznym. Poza tym, oglądam często seriale amerykańskie w oryginale, dzięki czemu cały czas ćwiczę umiejętność słuchania ze zrozumieniem w języku obcym.
Kiedyś zdecydowanie byłam serialową maniaczką – oglądałam prawie wszystkie polskie seriale do Klanu po W-11:) Potem poszłam na studia i razem ze współlokatorkami ograniczyłyśmy się do M jak miłość. Czekałyśmy jak na zbawienie na godzinę 20:00, bo oznaczała ona dla nas chwilę wytchnienia od nauki spędzoną wraz z rodziną Mostowiaków :) Gdy wyjechałam do Hiszpanii nie miałam dostępu do polskiej telewizji (to nie były jeszcze czasy, gdy wszystko było w internecie) więc abym nie straciła wątku, Franek przysyłał mi „Świat seriali” :) Ale z czasem mi przeszło i po powrocie nie oglądałam już właściwie nic, poza Gotowymi na wszystko. Potem wciągnęłam się w Na wspólnej.
Nie sądzę, żeby fakt, iż lubie oglądać seriale był dla mnie powodem do wstydu. Oczywiście, seriale są na różnym poziomie, niektóre są banalne i naiwne, inne zbyt ubarwione albo naciągane. Właściwie nie potrafiłabym odpowiedzieć na pytanie po co i dlaczego je oglądam :) Czasami zmuszają mnie do myślenia, innym razem wzruszają albo trochę przerażają. Dostarczają rozrywki. Pomagają się „odmóżdżyć”, zabić czas :) Tyle. Nie szkoda mi czasu na oglądanie seriali, bo nie odbywa się to kosztem niczego. Dzięki internetowi oglądam tylko wtedy, kiedy mam czas i ochotę – nie jestem uzależniona w żaden sposób – nie kończę spotkania z koleżanką, bo za pięć minut mój serial :) Bywa, że nie oglądam przez miesiąc niczego, żeby potem przez któryś weekend nadrabiać zaległości :)
Moje ulubione seriale to:
1. DESPERATE HOUSEWIVES (Gotowe na wszystko) – mój absolutny hit! Uwielbiam je i nawet Franek się wciągnął! :) Byłam załamana, kiedy Polsat przestał emitować kolejne serie, ale wtedy odkryłam możliwości, jakie daje internet :) Oglądam namiętnie już ósmy sezon i zakochana jestem w akcencie Mary Alice Young :)
2. NA WSPÓLNEJ – jedyny serial, który oglądam w telewizji w miarę na bieżąco :) Krótki i treściwy. Fajne jest to, że często oglądamy go z Frankiem i komentujemy. Jakoś tak nie znudził mi się, mimo, że leci już tyle lat, a ilość nieszczęść przypadająca na poszczególnych bohaterów jeszcze mnie nie powaliła.Naszą ulubioną rodziną są Zimińscy, a Marysia i Włodek Ziębowie to niemal małżeński wzór do naśladowania :P
I teraz zaczynają się schody. Bo o ile pierwsze dwa seriale mogę bez zastanowienia uznać jako te ulubione, to z resztą różnie bywa. Miewam na nie „fazy” :) Poza tym seriale pojawiają się i znikają z ramówki. Swego czasu zachwycałam się serialem „Teraz albo nigdy”, ale każda kolejna seria zaczynała mnie irytować – zbyt łatwo wszystko przychodziło bohaterom. Mieli po dwadzieścia parę lat, dom, dwa samochody i kupę wolnego czasu :) Namiętnie oglądałam „Falę zbrodni” – dość okrutny serial i czasami mnie dołował, zwłaszcza ostatnie serie. Lubiłam też „BrzydUlę” – ale oglądałam od połowy. „Szpilki na Giewoncie” oglądałam z miłości i sentymentu do Tatr :) Był jeszcze „Klub Szalonych Dziewic”, który prowokował mnie do przemyśleń i nawet chciałam notki pisać na temat obrazu współczesnej kobiety – być może kiedyś do tego pomyslu wrócę :)
Na chwilę obecną, oprócz dwóch seriali wymienionych powyżej oglądam dość regularnie:
3. 90210 – niby kontynuacja Beverly Hills 90210. Oglądam, bo mnie ciekawi, ale jednocześnie niesamowicie irytuje. Pokazuje zupełnie inne życie, innych ludzi, którym niczego nie mogłabym zazdrościć :) Przyjaźń, miłość, rodzina – niby wszystko jest tam wartością, ale na krótko. No i oczywiście obraz związku, typowy dla amerykańskich seriali – krótko mówiąc: każdy z każdym :)
4. NA DOBRE I NA ZŁE – wróciłam do tego serialu po latach, głównie dlatego, że w piątkowy wieczór, kiedy nie wychodziłam, nic ciekawszego nie leciało w telewizji :) „Personel” serialu w zasadzie całkowicie się zmienił, idea serialu chyba również – bo kiedyś każdy odcinek opowiadał inną historię, perypetie bohaterów były na drugim planie, później proporcje się odwróciły.
5. JULIA – świeżynka w serialowym świecie :) Nie oglądałam Majki ani Prosto w serce. Nie planowałam oglądać też Julii, ale rzuciłam okiem na pierwszy, potem drugi odcinek i polubiłam klimat i aktorów tego serialu. Jest taki kolorowy, pozytywny. Podoba mi się kreacja Żmudy-Trzebiatowskiej, za którą nie przepadam, bo zawsze była przesłodzona. Bardzo polubiłam Julię Rosnowską – a to już w ogóle ewenement, bo ciężko mi się przekonać do młodych, nieznanych aktorek :) I kocham Maćka!
Na koniec dodam jeszcze, że wychowałam się na Dynastii :) A później z siostrą oglądałyśmy na okrągło nagrane odcinki serialu True Blue (Zawód policjant) – znałyśmy całe odcinki na pamięć! :) A Ocean’s Girl (Dziewczyna z oceanu).. ach…. to już cała historia, w nikim nigdy się tak nie kochałam jak w Jasonie – do dziś mam jego numer telefonu w komórce (zmyślony rzecz jasna)! :D
Nie będę pokazywać palcem, kogo nominuję do zabawy :) Kto chce – zapraszam, niech wymieni swoje ulubione seriale :)