*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 20 maja 2011

Mój poranek.

Już kiedyś o tym pisałam, ale powtórzę się… Bardzo lubię poranki… Zazwyczaj jest to moja ulubiona pora dnia – zazwyczaj, bo oczywiście bywają takie dni, kiedy budzę się z jakimś dołkiem, albo wstaję przysłowiową lewą nogą i wtedy nie jest tak pozytywnie… Ale tak na co dzień, uważam, że jest to najlepszy czas w ciągu dnia. Mam przed sobą jeszcze cały dzień, jest czas na rozplanowanie sobie wszystkiego, zastanowienie się nad tym, co będę robić, jestem pełna energii i nadziei na to, że uda się zrobić wszystko, co sobie założyłam.
Poza tym jest to czas tylko dla mnie. Franek to śpioch, więc przede mną budzi się tylko wtedy, kiedy zdarza mi się odsypiać jakąś imprezę albo gdy musi wstawać do pracy po trzeciej. Większość ludzi o tej godzinie jeszcze śpi – zwłaszcza w weekend. Właśnie, poranki weekendowe są najpiękniejsze. Pewnie, są to dni, kiedy nie nastawiam budzika i wspaniała jest ta świadomość, że nie muszę wstawać wcześnie, świetna jest możliwość odespania jakiejś nocnej eskapady, ale zazwyczaj i tak budzę się w okolicach siódmej, a to oznacza ciszę i spokój dookoła, bo z moich obserwacji wynika, że życie w weekend zaczyna się zazwyczaj w okolicach dziesiątej. A ja mam wcześniej jakieś trzy godziny spokoju, kiedy obserwuję dopiero budzący się do życia świat, kiedy siedzę w ciszy i czytam książkę albo rozmyślam…
Przyznam, że chociaż martwiłam się nowymi godzinami pracy, fakt, że poranki mam teraz dla siebie naprawdę wynagradza mi późniejszy powrót do domu. Wcześniej wstawałam zawsze między 5:45 a 6:05 a najpóźniej o 6:25 musiałam wyjść z domu. Zdążyłam więc tylko ubrać się i zjeść szybkie śniadanie. Teraz wstaję między 6 a 6:30, mam więc przynajmniej dwie godziny dla siebie. Uwielbiam ten czas… I naprawdę kocham to uczucie, kiedy dojeżdżam do pracy i wiem, że dzień wcale się dopiero nie zaczął, ale że dla mnie trwa już od kilku godzin, a fakt, że rano zajmowałam się tym, co lubię, sprawia mnie w dobry nastrój…
Zwłaszcza wiosenne i letnie poranki są wspaniałe, kiedy budzę się w jasnym pokoju, a przez zasłony zagląda słońce i zapowiada piękny dzień… W ciepłe weekendy wynoszę sobie fotel na balkon, który wychodzi na wschód i łapię pierwsze tego dnia promienie słońca. Już się nie mogę doczekać, kiedy na tym balkonie nie będę już musiała się uczyć, a będę po prostu pogrążać się w lekturze i czekać, aż Franek się obudzi.
Oczywiście, że nie zawsze chce mi się wstawać. Ale zazwyczaj ludzie w takiej sytuacji denerwują się faktem, że muszą się zwlec z łóżka. Mnie natomiast w takiej chwili wkurza właśnie to, że jestem senna i zamiast rześko powitać poranek, mam problem ze wstaniem. Nie znoszę takich chwil. Zdecydowanie wolę, kiedy, tak jak dzisiaj, budzę się zupełnie wyspana, bez pomocy budzika o 5:45 i mogę zacząć delektować się nadchodzącym dniem…