*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 30 stycznia 2011

Wstęp do diety :)

No to jesteśmy na diecie :) Znaczy się ja i mój żołądek, bo Franek już chyba chudszy być nie może :)
Niektóre z Was być może pamiętają, że trzy lata temu byłam na diecie i w ciągu czterech miesięcy schudłam 12kg. W planie było 9, ale mój organizm się rozpędził i potem musiałam dwa kilo przytyć, bo się za bardzo koścista zrobiłam. Przez kolejne miesiące moim jedynym celem było utrzymywać moją wagę tak, aby wahała się od 48 do 50 kg. (Od razu podkreślam, ze mam 158 cm wzrostu, więc nie jestem anorektyczką! :)) Udawało mi się to przez dwa lata i niestety pod koniec ubiegłego roku trochę mi przybyło tu i ówdzie.

Mój tryb życia nie zmienił się specjalnie, nadal regularnie ćwiczyłam i starałam się jeść tak, jak wcześniej. Ale możliwe, że przy Franku moje posiłki stały się trochę bardziej tłuste albo porcje były większe. A może i słodyczy jadłam więcej niż kiedyś? Tak czy inaczej, moja waga niebezpiecznie zaczęła zbliżać się do 52 kg. Dwa tygodnie temu powiedziałam sobie – dość!

Zbierałam się do tego długo, ale widocznie musiałam dojrzeć do tej decyzji. Co prawda podobno w ogóle po mnie nie widać tych dwóch kilogramów więcej, we wszystkie ubrania mieszczę się tak jak zawsze, ale mnie zawsze przybywa kilogramów w talii i nie podoba mi się ten tłuszczyk, który się tam odkłada. Możliwe, że inni go nie widzą, bo nietrudno jest to zamaskować, ale dla mnie przede wszystkim liczy się to, co ja o sobie myślę i czy sama sobie się podobam. Postanowiłam powalczyć z tymi kilkoma centymetrami w talii.
Moim problemem było to, że to tylko dwa kilo :) Ciągle szkoda mi było zachodu, ale wreszcie się zmobilizowałam.
Od dwóch tygodni jestem na mojej ulubionej i moim zdaniem jedynej skutecznej dla mnie (podkreślam, ze dla mnie, bo skoro są osoby, które chudną po Kopenhaskiej, Dukana i innych, to widocznie coś w tym jest, ale na pewno nie są to diety dla mnie) diecie niskokalorycznej. Już kiedyś pisałam bardziej szczegółowo, jak się do tego zabieram, więc niech notka Dieta cud? Nie dziękuję. będzie uzupełnieniem dzisiejszej.

Teraz pochwalę się tylko, że już udało mi się zrzucić 1,5 kg, a więc mam nawet szybsze tempo od tego, które sobie założyłam (1kg na dwa tygodnie). A poza tym moja talia wygląda już tak, że jestem z niej całkiem zadowolona, zbędnego tłuszczyku za wiele tam nie ma :)
 Wiem, że być może dla niektórych takie tempo to żadne tempo, ale ja uważam, że takie chudnięcie jest najbardziej optymalne dla mojego organizmu, który stopniowo przyzwyczaja się do mniejszej ilości kalorii. Myślę, że jeszcze jakieś dwa, trzy tygodnie i zacznę etap stabilizacji. Muszę się bardzo pilnować, żeby nie ważyć poniżej 48 kg, bo zaczynam wtedy nieładnie wyglądać. Mam chyba ciężkie kości, bo nawet przy wadze, która dla mnie jest jeszcze prawidłowa wyglądam niedobrze – chudnę na twarzy i wyglądam niezdrowo, a poza tym straszę wystającymi kośćmi obojczykowymi. Moja mama i Franek (zwłaszcza Franek, bo nie podobałam mu się w wersji 46,5kg) bardzo mnie pilnują, żebym nie przesadziła.
O kolejnych szczegółach wspomnę następnym razem. Bo o jedzeniu to ja mogę długo :)