*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 27 lutego 2011

Dawno temu…

„Dawno, dawno temu młode dziewczęta spotykały się z młodymi chłopcami, gdy na granatowym niebie lśnił księżyc w pełni, wszyscy śpiewali i tańczyli przy ognisku, było wino i tańce, grała muzyka i rozbrzmiewał głośny śmiech. Kiedy jedna para oczu napotkała drugą, dziewczyna zaczęła szybciej oddychać, a chłopiec podszedł bliżej. Nagle ona podniosła wzrok, on spojrzał w dół i…
Dawno temu była pierwsza miłość. (…)
Pierwsza miłość, pierwszy pocałunek, pierwsze wszystko.
Kiedy wszyscy byli jeszcze tacy młodzi.
A potem się postarzeli.
Czas przeminął wraz z fazami księżyca, ucichła muzyka, dziewczyna zdjęła sukienkę z tafty, zgasło ognisko i przestali się śmiać. Aż kiedyś przed dziewczyną stanął inny mężczyzna i uśmiechnął się. Ona podniosła na niego wzrok, a on spojrzał na nią czule.
To nie była pierwsza miłość.
Nie był to pierwszy pocałunek.
Ale mimo wszystko była to miłość.
A pocałunek smakował słodko.
I serce nadal biło bardzo mocno.
Dziewczyna ruszyła przed siebie. Chciała żyć i być szczęśliwa. Pragnęła znów kochać. Nie chciała siedzieć samotnie przy oknie i spoglądać na przepastne morze. Nie chciała pamiętać. Pragnęła zapomnieć tego pierwszego mężczyznę. I tylko zapamiętać to pierwsze uczucie.
Zapamiętać je i obdarować nim innego mężczyznę. I znów się śmiać, bo jej serce było zbyt pełnie miłości i zbyt radosne, by nie kochać już nigdy więcej. Bo jej serce musiało czuć i chciało wzbić się w obłoki.
Bo życie było takie długie.
Dziewczyna przestała się smucić, uśmiechnęła się, założyła inną sukienkę i stanęła przed innym mężczyzną. Znów śpiewała, żartowała, przecież nie umarła, nadal chodziła po świecie i nadal była tą samą osobą. Osobą, która od czasu do czasu musiała się śmiać, nawet jeśli wiedziała, że  wciągu tych wszystkich lat, które ma przed sobą, już nigdy nie będzie tak, jak kochała, kiedy jej serce miało siedemnaście lat (…)”

Chyba po raz pierwszy spotkałam się z tekstem, który tak precyzyjnie odzwierciedla to, co myślę, w co głęboko wierzę i przede wszystkim, co czuję…  Nigdy nie potrafiłabym tego lepiej ubrać w słowa. Zrobiła to za mnie Paulina Simmons w Tatianie i Aleksandrze.

Wiem, że są osoby, które uważają, że kochać można tylko raz w życiu. Ale zazwyczaj są to ci, którzy mieli to szczęście, że ich pierwszą miłością była osoba, z którą się związały na całe życie. Nie każdy ma takie szczęście, a ludzie rozstają się z najróżniejszych powodów. Jakie to byłoby smutne, gdyby każdy miał w życiu tylko jedną szansę na przeżycie miłości… Przecież czasami to nie my jesteśmy stroną, która przestaje kochać, czy naprawdę los miałby nas karać brakiem miłości do końca życia, tylko dlatego, że się pomyliliśmy i oddaliśmy serce komuś, kto nie potrafił go docenić? Albo dlatego, że się pomyliliśmy i pokochaliśmy za szybko, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że czasami sama miłość nie wystarcza?

I ja uważam, że owszem, można kochać tylko raz w życiu. I z nikim, kto tak twierdzi, nie będę się spierać. Ale wierzę też, nie, ja wiem to na pewno, że można też kochać po raz kolejny. I można kochać tak samo szczerze wiele razy. Na pewno każda miłość jest inna, ale kiedy się zapamięta to pierwsze uczucie i obdaruje nim kogoś innego, jestem pewna, że jest ono tak samo mocne i szczere. Być może czasami trwalsze, bo oparte na innych fundamentach.
Wiem to na pewno. Przeżyłam to. I mogłabym powiedzieć, że każdy, kto mówi, że to nieprawda depcze uczucie, które dla mnie i dla kogoś jeszcze, mogło być lub nadal jest świętością. Bo każdy może odpowiadać tylko za siebie i za swoje uczucia, nie może natomiast wiedzieć co czułam ja i nie może wiedzieć, że byłam gotowa oddać życie za kogoś, kto dziś jest tylko wspomnieniem… Bo różnie się dzieje.

Kiedy kogoś kocham, kocham całym sercem, całym umysłem i całą sobą, nawet jeśli wiem, że to nie jest pierwsza miłość i że już nigdy nie będę kochała tak samo jak dziesięć lat temu…
Chociaż… myślę, że ktoś jeszcze kiedyś powiedział coś, czego nie potrafiłabym ubrać w słowa, mimo, że potrafię to odczuwać:
„Bo nigdy nie wiadomo, mówiąc o miłości, czy pierwsza jest ostatnią, czy ostatnia pierwszą…”

czwartek, 24 lutego 2011

Cięcie.

Niektórzy muszą dojrzeć do tego, żeby zmienić coś w swoim wyglądzie. U mnie natomiast jest zupełnie na odwrót, zwłaszcza jeśli chodzi o fryzjera. Jednego dnia patrzę na swoje włosy i jestem z nich zadowolona.  A kilka dni później wstaję rano, patrzę na siebie i mówię „basta, wasz czas się skończył!” Wasz, czyli włosów :) 

To jest jedna z niewielu spontanicznych decyzji jakie w życiu podejmuję i dlatego nie znoszę się umawiać do fryzjera. Bo ja postanowiłam obciąć włosy już, teraz, zaraz, a nie w przyszły piątek na przykład :/ Są fryzjerki, które obetną mnie tak, jak mi się podoba, tyle, że muszę poczekać przynajmniej dwa dni, żeby się do nich wybrać. Obcinanie włosów to jednak dla mnie ryzykowna sprawa, a iść do kogoś tak w ciemno jeszcze bardziej zwiększa to ryzyko :) Ale wczoraj właśnie obudziłam się rano z myślą, że od tej chwili nie cierpię swoich włosów, które sięgają już za ramiona (ostatni raz obcinałam je w sierpniu) i postanowiłam ten jeden raz zaryzykować. Znalazłam jakiś salon w pobliżu miejsca mojej pracy i się zapisałam na 15:30. 

Wizyta u fryzjera to zawsze dla mnie stres. Bo ja nie potrafię iść i tylko podciąć włosy, tylko skracam je o jakieś 20 cm. Przeważnie jest to „na boba” z włosami dłuższymi z przodu (tak do linii brody). A potem na samym końcu okazuje się, że jest trochę za krótko chyba… Znaczy się, fryzjerki mnie ścinają dokładnie tak, jak sobie życzyłam, tylko mnie się wydaje, że chciałam dłużej :)

W pierwszej chwili więc jestem zawsze trochę rozczarowana… Potem przychodzę do domu, gdzie Franek długo mi się przygląda, obraca z każdej strony i w końcu ogłasza werdykt – „jest ok”. Później idę do łazienki, układam włosy po swojemu i zaczynam stwierdzać, że w zasadzie to mi się podoba, a do długości na pewno się przyzwyczaję. Poza tym, tak naprawdę zawsze najbardziej jestem zadowolona ze swoich włosów tak miesiąc/dwa po wizycie u fryzjera :) A więc idealnie – wszak za miesiąc będę sobie zdjęcia cykać w Hiszpanii, więc trzeba jakoś wyglądać :)

Stwierdzić mogę, że pan fryzjer się spisał i niczego nie skaszanił (ano właśnie, bo moją fryzurą zajął się facet. I to nie stereotypowy homoseksualista w różowych ciuszkach tylko pan w okolicach pięćdziesiątki, stateczny małżonek swojej żony, która strzygła panów). Z każdym spojrzeniem w lustro utwierdzam się w przekonaniu, że jest całkiem dobrze i zadowolona jestem, że przy krótszych włosach mniej czasu będę tracić na suszenie i układanie fryzury.

A wieczorem weszłam do pokoju, Franek spojrzał na mnie i stwierdził spontanicznie: „a wiesz, całkiem fajnie ci w tych kłakach*” Czyli jest dobrze. Jeszcze tylko muszę przeżyć dzisiejszy dzień w pracy i wysłuchiwanie komentarzy szefa i kolegów na temat mojego nowego image’u. A mówi się, ze faceci nie zwracają uwagi na wygląd :)

*uwielbiam pochwały Franka dotyczące mojego wyglądu. Oprócz fajnych kłaków mam jeszcze szmatkę, w której dobrze wyglądam (czyt. tunikę) a do tego podoba mu się, gdy się wysmaruję (czyt. zrobię makijaż :))

wtorek, 22 lutego 2011

Sprostowanie.

Szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się takiej burzy pod poprzednią notką. Cieszy to, że temat jest żywy. Ale ubolewam nad tym, że wiele osób źle mnie zrozumiało. Ale to jest w gruncie rzeczy moja wina, bo po pierwsze, błędnie założyłam, że zajrzycie do tego raportu albo, że dokładnie wiecie o co w nim chodzi, a po drugie chyba niepotrzebnie dodałam do tej notki pochwałę czytania jako formy spędzania wolnego czasu. To spowodowało, że wiele z Was odebrało to tak, jakbym narzucała innym to, czym się mają interesować i co mają lubić.
Postanowiłam więc napisać sprostowanie :)

1. Badanie nie dotyczyło czytania hobbystycznego ani tego, czy ludzie lubią czytać, czy nie. Ono dotyczyło czytania W OGÓLE. Nie tylko książek, ale także gazet, artykułów – również tych zamieszczanych w internecie. Natomiast kontakt z książką oznaczał na przykład sprawdzenie hasła w słowniku czy encyklopedii. A więc wynika z tego, że 56% ludzi nie czyta wcale. I to mnie właśnie najbardziej bulwersuje. 
Ja wiem, że to szokuje również wiele z Was i wielu z Wam w głowie się te liczby nie mieszczą, może też dlatego trochę inaczej odebrałyście tę notkę niż chciałam.Obracamy się prawdopodobnie w kręgu ludzi czytających. A sam fakt, że codziennie czytamy blogi już powoduje, że jesteśmy poza kategorią. Bo podkreślam – chodzi o osoby nie czytające wcale.

2. Ja nikogo do czytania nie zmuszam. Rzeczywiście chyba niepotrzebnie pisałam o tym, jak bardzo to lubię, bo to wypaczyło sens notki. Tak, ja czytać kocham i jest to dla mnie forma spędzania wolnego czasu. Ale jak ktoś woli robić w wolnym czasie coś innego – proszę bardzo. Każdy ma prawo interesować się tym, czym chce. Co nie znaczy wcale, że rozumiem, że można nie lubić czytać :)) Bo przecież nie da się człowiekowi wytłumaczyć dlaczego coś jest fajne, albo nie, jeśli ma do danej rzeczy jakiś stosunek emocjonalny :) To tak jak nie przekonam Franka, że rosół jest pyszny, a on mnie, że żołądki w nim pływające są najlepsze :P To jest kwestia subiektywna i tak, jak mogę zrozumieć, ze ludzie mają różne upodobania i różne rzeczy lubią, to nie zrozumiem dlaczego nie lubią czytać, albo dlaczego nie lubią blogować, albo dlaczego nie lubią jeździć pociągiem i tak dalej :) Nie zrozumiem, bo ja to lubię :) A ktoś pewnie nie rozumie, dlaczego nie nie lubię oglądać filmów na komputerze albo w telewizji :)) Myślę, ze można zrozumieć ŻE się czegoś nie lubi, ale nie DLACZEGO :)) Bo to jest chyba nie do wytłumaczenia :) 
I niech sobie każdy lubi to, co chce.

3. Ale dochodzi do tego jeszcze jedna kwestia. Mianowicie to, że czytanie dla mnie jednak jest czymś innym niż inne hobby czy formy spędzania wolnego czasu. A to dlatego, że czytanie dla niektórych może być przyjemnością, dla innych nie. Natomiast dla każdego jest UMIEJĘTNOŚCIĄ. Według mnie jest to tak samo ważna umiejętność jak dodawanie czy odejmowanie :) Stanowi ona jakąś podstawę. I dla mnie ważne jest, aby z tej umiejętności korzystać. Nie mówię, że ktoś ma czytać dziesięć książek rocznie, niech sobie czyta jedną, albo nawet niech i tych książek nie czyta skoro tak bardzo nie chce, ale niech czyta gazety, czy artykuły w internecie. Niech po prostu czyta! I dodam, że ze zrozumieniem. Bo potem właśnie wszyscy narzekamy na to, że ludzie nie potrafią czytać ze zrozumieniem albo nie potrafią zastosować tego, co gdzieś wyczytali. No a jak oni mają to robić, skoro tej umiejętności od lat nie ćwiczyli?

4. I to nie fakt, że ktoś nie lubi czytać albo że nie jest to jego hobby jest według mnie obciachem, ale właśnie nieczytanie wcale. Wiele osób nawet czytać nie próbuje, nie usiłuje znaleźć korzyści w tej umiejętności. Możecie powiedzieć, że obciachem są białe kozaki, możecie powiedzieć, że to obciach, że śpię z misiem, pewnie, macie do tego prawo :) No a dla mnie, powtórzę się, właśnie nieczytanie wcale jest obciachem :) Dla wielu Was to mocne słowa, ale ja wcale nie oczekuję, że się ze mną zgodzicie, naprawdę uważam, że dla każdego coś innego może być obciachowe :))

5. Na koniec jedna ważna sprawa, (tu się sugeruję komentarzem jednej z Was) jeżeli w ogóle nie widzicie sensu w tym, żeby na przykład górnik, lub jakakolwiek inna osoba pracująca fizycznie czytała -( no bo przecież nie pracuje umysłowo, więc na co mu czytanie?) to się naprawdę nie dogadamy :) Dla mnie po prostu czytanie jest także wartością samą w sobie (tak jak prawie wszystko, czego się nauczyłam, to są dla mnie po prostu wartości niematerialne). 
Sam fakt, że potrafimy czytać warto doceniać a przede wszystkim korzystać z tej umiejętności dla samego siebie. Przeczytanie głupiego artykułu na Onecie może czegoś nas nauczyć, czegoś się dzięki temu dowiemy. Po prostu ja uważam, że czytanie pozwala na samorozwój, który jest dla mnie ważny. Ale jeśli ktoś tej wartości nie dostrzega, nie widzi korzyści, które może dać czytanie każdemu człowiekowi – nie tylko naukowcom, no to ani ja go nie przekonam ani tym bardziej on mnie :) Bo coś innego jest dla nas ważne. 

Ale przecież nie o przekonywanie tu chodzi :) Nikt nie musi się ze mną zgadzać. Wyraziłam swoją opinię na ten temat. Uważam, że czytać należy i nie podoba mi się, że społeczeństwo nie czyta. Ale jeśli jesteście odmiennego zdania – jak najbardziej to szanuję. Mogę się nie zgadzać, ale uważam, że macie prawo, żeby tak sądzić i na pewno macie też powody, z których taka opinia wynika. Ale tego samego oczekuję od Was :) Szanujcie moje zdanie po prostu :)

Ps. Dziękuję wszystkim tym, którzy zadali sobie trud czytania innych komentarzy pod poprzednim postem :) Wiele z nich wynika i wiele tam już wytłumaczyłam. Bardzo często jest tak, że sama notka nie oddaje całej sytuacji a komentarze są jej świetnym uzupełnieniem, uszczegółowieniem lub po prostu wytłumaczeniem :)

niedziela, 20 lutego 2011

Kto nie czyta, ten trąba!

Kiedy kilka dni temu usłyszeliśmy informację o wynikach badań Biblioteki Narodowej, z których wynikało, że tylko 12 % Polaków można określić mianem „rzeczywistych czytelników”, ponieważ czytają przynajmniej sześć książek rocznie, Franek skwitował to jednym zdaniem: „no to nieźle im zawyżasz statystyki”…
Fakt, sześć książek to ja jestem w stanie przeczytać w ciągu miesiąca. Chociaż przyznaję, że nieczęsto mi się to zdarza ze względu na brak czasu spowodowany innymi obowiązkami. Ale średnio czterdzieści książek rocznie to moja norma.

W głowie mi się nie mieści, że tylko 44 % naszego społeczeństwa miało w ciągu ubiegłego roku chociaż jednorazowy KONTAKT z książką (czyli nie oznacza to, że ją przeczytali!). Chociaż jeszcze bardziej nie mieści mi się w głowie, że te 56 % nie wstydziło się przyznać do braku tego kontaktu…
Wiem, że obecnie wiele mamy pożeraczy naszego czasu, z komputerem i internetem na czele. Do tego telewizja, seriale, gry… Wszystko rozumiem, bo sama nie jeden raz wyrzucam sobie, że za dużo czasu spędzam przed ekranem komputera, tudzież telewizora. Zła jestem na siebie, kiedy wciąga mnie jakaś karciana gra albo losy, dajmy na to, Mostowiaków. Rozumiem też, że są osoby, które faktycznie nie mają czasu – praca, dzieci, dom, zakupy – te wszystkie obowiązki pochłaniają tyle czasu i energii, że człowiek pada jak kawka po przeczytaniu dwóch zdań.
Ale absolutnie nie rozumiem tego, że są osoby, które nawet nie próbują sięgnąć po książkę! Które deklarują, że czytać nie lubią, nie sprawdzając tego nawet, które w ogóle nie widzą czytania jako alternatywy spędzania wolnego czasu. 

Nie potrafię tego zrozumieć, bo sama kocham książki i nie wyobrażam sobie bez nich życia. Bibliotekę odwiedzam przynajmniej raz w miesiącu. I to nie jedną, ale od razu przynajmniej trzy. Wychodzę z nich ze stosikami książek, które aż mi się palą w rękach i nie mogę się doczekać, kiedy je wszystkie przeczytam. Zdarza mi się zasypiać rozmyślając o tym ile książek jeszcze mnie czeka i ta myśl powoduje moją ogromną ekscytację. Czasami gdy jestem w pracy myślę o wolnej chwili popołudniu, gdy zasiądę przy lekturze… 56 % Polaków w ciągu 365 dni nie ma jednorazowego kontaktu z książką… Ja należę do osób, dla których nie istnieje ani jeden dzień bez przeczytanych chociaż kilku zdań (i bynajmniej nie mam na myśli blogów, czy wiadomości w internecie :))

Ale o moich zwyczajach czytelniczych może innym razem. Teraz chciałabym się zastanowić nad jednym - gdzie leży przyczyna tak tragicznego stanu czytelnictwa w Polsce? Napisanych książek jest tyle, że nikt nie jest w stanie przeczytać wszystkiego, co istnieje. Ba, nawet wszystkiego, co go interesuje… A więc na pewno każda osoba mogłaby znaleźć coś dla siebie. A jednak dobrowolnie rezygnuje się z tej przyjemności całymi latami. To, o czym już wspomniałam – a więc telewizja, komputery i nadmiar obowiązków są tylko przyczynami pośrednimi. Natomiast sądzę, że tych bezpośrednich powodów należy szukać u źródeł. Moim zdaniem tym źródłem są rodzice i szkoła. 
Szkoła chyba jest zbyt pobłażliwa, coraz mniej wymaga, przymyka oko na to, że uczniom wystarczą bryki i streszczenia. Na temat samych lektur się nie wypowiadam. Zgodzę się, że być może lista powinna być trochę zmodyfikowana. Ale nieprawdą jest, że wszystkie lektury są nudne. Mnie zainteresowała większość. Pamiętam, że najbardziej męczyłam Kajtkowe przygody i Żeromskiego. Reszta była do przełknięcia, a znakomita część wręcz mnie fascynowała. Ale pomijając już lektury obowiązkowe, szkoła zwyczajnie nie propaguje czytania. Poloniści czy pracownicy biblioteki nie proponują książek, które mogłyby zainteresować dzieci i pomóc w rozwoju pasji czytania. Nie rozmawia się o książkach, a lektury omawia się schematycznie i bardziej pod kątem „dlaczego autor tak napisał?” niż „co w ogóle napisał?”…
Szkoła szkołą, a ja i tak uważam, że najważniejsi zawsze są rodzice. Czego się od nich nauczymy, co u nich podpatrzymy, zakoduje się nam choćby w podświadomości. Jeśli rodzice nie czytają, nie pokazują nam, że można to robić, że można z tego czerpać przyjemność, że to nie musi być tylko przykry obowiązek, to i my czytać nie będziemy, nawet nie spróbujemy…

To jest tylko moje zdanie. Badań nad przyczynami niechęci do czytania nie prowadziłam. Ale nasuwa mi się tylko jedna myśl: Nie zachęca się ludzi do czytania, a znakomita większość nie ma pojęcia jaka to może być przyjemność.
A ja tego zjawiska pewnie nigdy nie zrozumiem, bo jak osobie, która uwielbia lody waniliowe można wytłumaczyć, że są one niesmaczne? :D No właśnie… Tak i mnie chyba nikt nie wytłumaczy, że książki to nic fajnego… Ale może ktoś spróbuje? :) Chociaż lojalnie uprzedzam, będzie ciężko, bo moim zdaniem nieczytanie do obciach :)

Ps. Badanie wraz z komentarzem można znaleźć tutaj
Ps.2 A tutaj trochę się wytłumaczyłam :) 

piątek, 18 lutego 2011

Zimowa tradycja.

Pięć lat temu razem z koleżankami ze studiów wpadłyśmy na pomysł, żeby w czasie ferii zimowych odwiedzić Hiszpanię. Tak też zrobiłyśmy i 21 lutego poleciałyśmy na tydzień do Madrytu. Rok później sprawa wyglądała trochę inaczej, bo w lutym wracałam właśnie do Polski po półrocznym pobycie w tym kraju. W 2008 postanowiłam znowu w okolicach 20 lutego odwiedzić stare kąty hiszpańskie, zabrałam więc Franka i polecieliśmy do Sewilli. Przenocowały mnie te same koleżanki, które ze mną studiowały. Tyle, że byłyśmy po studiach licencjackich, ja zdecydowałam się na pracę w Polsce i kontynuację studiów magisterskich zaocznie, one trochę w ciemno, poleciały robić magisterkę tam.
Chyba od tamtego roku wyjazdy zimowe za granicę stały się moją/naszą tradycją. W kolejnym roku, w marcu, polecieliśmy z Frankiem odwiedzić inne moje koleżanki ze studiów. Tym razem kierowaliśmy się na Londyn. A rok temu poleciałam do Irlandii. Franek dopiero zaczynał pracę w Zielonej Firmie, więc leciałam sama. To skomplikowana sprawa, ale odwiedzałam te same dziewczyny, które w 2008 roku odwiedziliśmy w Hiszpanii, i do których polecimy w tym roku :)
No właśnie, jak już wiecie, w tym roku wybieramy się ponownie do Sewilli. Już kilka miesięcy temu prostu wiedziałam, że w tym roku też muszę gdzieś polecieć. Już sobie nie wyobrażam spędzać całej zimy w Polsce, bez tego światełka w tunelu, jakim jest urlop :) I bez wypoczynku… Na początku myślałam, że może tym razem będą to Włochy (tam z kolei przeprowadziła się całkiem niedawno moja koleżanka ze studiów magisterskich i zapraszała mnie do siebie), ale zanim zdążyłam się nad tym poważnie zastanowić, dostałam znowu zaproszenie do Sewilli od Ani i Karoliny :) A ściślej – dostaliśmy oboje. Ucieszyłam się bardzo, po pierwsze dlatego, że się znowu z nimi spotkam. Po drugie – nie byłam w Hiszpanii już trzy lata i naprawdę się za nią stęskniłam.
Przyznać trzeba, że nieźle mi się trafiło, że mam koleżanki, które układają sobie życie za granicą. W dodatku są to moje bliskie koleżanki, z którymi chętnie się spotykam i które chcą się spotykać ze mną :) Owszem, przy takich wyjazdach niestety najdrożej wychodzą noclegi i zapewne gdyby nie to, że możemy nocować u koleżanek, nie byłoby nas stać na taki urlop. Ale muszę podkreślić, że gdyby to były tylko znajome, chyba nie zdecydowałabym się lecieć. Przede wszystkim czułabym się trochę nieswojo, obco, po drugie, obawiałabym się, że ktoś zarzuci mi, że nie odwiedzam znajomych, a kraj. W końcu po trzecie nie chciałabym odwiedzać kogoś, dla kogo moja wizyta byłaby obojętna – musiałabym wiedzieć, że ta osoba naprawdę cieszy się z tego, że mnie zobaczy. Raz mieliśmy taką sytuację, kiedy w jednym z miast hiszpańskich spotkałam koleżankę, której nie znałam zbyt dobrze. Zaproponowała nam nocleg, ale grzecznie się wykręciliśmy. Może i była to fajna okazja na zwiedzenie miasta, ale jednak ważniejszy jest dla mnie komfort tych odwiedzin. Najfajniejsze jest to, że sama nie wiem z czego się bardziej cieszę – że zobaczę się z dziewczynami, czy że robię sobie zagraniczną wycieczkę :) A może z tego, że lecimy z Frankiem? ;)
Bardzo chciałam polecieć, ale nasz wyjazd nieoczekiwanie stanął pod znakiem zapytania. Już myślałam, że nic z tego, ale ostatecznie wszystko się rozwiązało :) Ale o tym już następnym razem, późno się zrobiło :)

środa, 16 lutego 2011

Spóźniona refleksja.

Temat spóźniony trochę, ale też się chciałam wypowiedzieć :)
A mówicie sobie co chcecie, ja tam Walentynki lubię i już :) Nie przemawia do mnie ani trochę argument, że przecież jak się ludzie kochają, to przez cały rok, a nie tylko w Dzień Zakochanych. A pewnie, ale czy ktoś im broni się kochać także w ten dzień? Ja tu konfliktu interesów nie widzę.
Też mi się kiedyś wydawało, że nie lubię tego dnia, chyba usiłowałam sobie to po prostu wmówić, ale mi nie wyszło. Dopuściłam wreszcie do głosu tę prawdziwą część mnie, która uważa, że jest to dzień jak każdy inny, ale jednak pozwalający skupić się bardziej na tej romantycznej stronie ludzkiej natury. Prawdę mówiąc, nawet kicz i komercja mi nie przeszkadzają. A i te wszystkie czerwone serduszka i słodkie pluszaki mi się podobają i jakoś tego dnia wydają się jakby mniej kiczowate :)
Jak ktoś nie chce tego dnia obchodzić – musu nie ma (byle by się w parze dogadać, bo jak jedno chce, a drugie nie, to może być problem), ale sądzę, że jest to jednak fajna okazja do tego, żeby gdzieś razem wyjść, żeby trochę się sobą nacieszyć, żeby powiedzieć sobie coś miłego i skupić się na tej więzi, która jest między nami.
Dobra, codziennie tak można, ale z ręką na sercu, ilu jest facetów, którzy faktycznie ciągle obdarowują nas kwiatami, prezentami, słodkimi słówkami? Oczywiście, że tacy są. I Frankowi też się spontany nie raz zdarzają. Ale prawda jest taka, że na co dzień jesteśmy bardzo zabiegani i czasami się o tym zwyczajnie nie pamięta, romantyzm i drobne gesty umykają gdzieś pomiędzy ustaleniami co na obiad a rozmową o rachunkach. A to jest taki dzień, który daje nam pretekst na celebrację tego, co jest między nami, chociaż przez chwilę. Albo nawet na pokazaniu światu – tak, my też jesteśmy razem :) Wcale nie chodzi mi o ostentację, a raczej o taką chęć podzielenia się szczęściem i radością.
Uważam, że gdyby tego dnia nie było, to nic byśmy nie stracili. Ale skoro już jest, to dlaczego go nie obchodzić? Nie musi być wcale komercyjnie i mdło, może być po prostu miło :)

14 lutego Franek pracował, więc ja spędziłam popołudnie na aerobiku oraz z nosem w książce. Zostawiłam mu tylko na stole drobny prezent i kilka słów na czerwonej kartce. Jak bardzo było mi, gdy wczoraj wróciłam do domu, a Franek już na mnie czekał z obiadem. Przytulił mnie ze słowami „cześć moja kochana spóźniona Walentynko” oraz pomarańczową różą i czterema mambami :) A w dodatku zaprosił mnie do kina.
Ani on, ani ja nie należymy do romantyków a o uczuciach rozmawiamy bardzo rzadko. Taki dzień jest więc dla nas pretekstem, żeby powiedzieć sobie coś miłego, co być może powtarzamy sobie codziennie w myślach. Poza tym oboje mieliśmy wczoraj sporo do zrobienia i normalnie znowu czas uciekłby nam podczas codziennych obowiązków. Spóźnione Walentynki dały nam pretekst, żeby trochę poprzestawiać priorytety na ten dzień i razem wyjść. Ja tu widzę same pozytywy :)
Nikogo nie zmuszam do obchodzenia tego święta. Tym bardziej nikogo  nie przekonuję do mojego zdania. Ale ja bardzo chętnie będę obchodzić Dzień Zakochanych. A to, że jest raz w roku, moim zdaniem można zaliczyć na poczet jego korzyści -  w przeciwnym razie łatwiej byłoby przejść nad nim do porządku dziennego, a tego bym nie chciała.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Odrobinę o wszystkim / Chwalę się.

Jak zapewne zauważyłyście :P już jest po sobocie. A obiecałam, że po sobocie wrócę do świata żywych :) No i właśnie stopniowo staram się spełnić moją obietnicę :)
Mam za sobą bardzo fajny weekend. A właściwie całkiem zwyczajny, ale ponieważ moje ostatnie trzy weekendy wyglądały zupełnie inaczej i polegały głównie na czytaniu notatek, doceniłam normalność wczorajszego dnia.
Jestem po zaliczeniu. Co prawda nie znam jeszcze wyników, ale i tak cieszę się, że mam to już za sobą. Egzamin nie był najtrudniejszy, aczkolwiek przyznać muszę, że bułka z masłem to też nie była. Niby to był test wyboru, ale niektóre pytania były bardzo podchwytliwe i jestem pewna, że nie wszystkie nasze odpowiedzi są poprawne. Piszę „nasze”, bo to właściwie była praca zbiorowa ;) Tego się nie spodziewałam. Cały czas się konsultowaliśmy ze sobą, a opiekun naszego studium patrzył się – to na sufit, to w okno, to w ekran komputera. A czasami nawet na nas. Ale byliśmy cichutko, porozumiewaliśmy się tylko szeptem :) W każdym razie – ocen będzie pięć i jeżeli nawet nie zaliczę któregoś z przedmiotów, to przynajmniej razem z połową grupy, bo mamy identyczne odpowiedzi :P

Wieczorem umówiłam się z koleżanką, posiedziałyśmy trochę przy piwku. I… straszne rzeczy normalnie, wypiłam dwa piwa i już mi się całkiem konkretnie kręciło w głowie! Ojj, wyszłam z wprawy, zdecydowanie. Ale ma to swoje dobre strony również – ekonomiczna jestem ;)
W niedzielę natomiast poszłam z Frankiem do kościoła, później ugotowałam obiad, wyprasowałam mu mundur (Frankowi, obiad munduru nie potrzebuje:)) i wyprawiłam go do pracy (też Franka, chociaż z obiadem – w brzuchu:P). I miałam czas dla siebie. Obłożyłam się książkami i czytałam, czytałam, czytałam… A potem zasnęłam snem tak twardym, że nie słyszałam nawet jak Franek przyszedł, jak się krzątał po domu i  nad ranem stwierdziłam z ogromnym zdziwieniem, że leży obok mnie.
Dzisiaj po pracy musiałam pozałatwiać kilka zaległych spraw. A przede wszystkim… Obleciałam połowę bibliotek, do których jestem zapisana. Wróciłam do domu z nowymi łupami :) Żebyście Wy wiedziały, jak ja uwielbiam czytać! Czasami cały dzień jestem w dobrym humorze tylko dlatego, że wiem, że popołudniu pogrążę się w lekturze :)
I co poza tym? Jutro Franek ma wolne. Po cichu liczę na to, że może odbijemy sobie jakoś dzisiejsze Walentynki. A w środę idziemy oboje do pracy, a po południu jedziemy razem do Miasteczka. Franek ma urlop w czwartek i piątek, więc też sobie wzięłam i spędzimy razem cztery dni :)
***
Właśnie dostałam maila, iż egzamin do przodu :) Piątki z zarządzania jakością, zarządzania dystrybucją i transportu i spedycji międzynarodowej. Czwórki z logistyki międzynarodowej i z prawa transportowego :)
Laba! :)

piątek, 11 lutego 2011

Notka dietetyczna.

Dzisiaj obiecana notka, bo niektóre z Was zaczynają się już lekko niecierpliwić :) Ostrzegam, będzie długa, bo jednak chciałam podać jak najwięcej szczegółów. Zanim jednak opiszę główne zasady, do których się stosuję podczas diety, muszę coś ważnego podkreślić: nie należę do osób, które mówią, że są grube, tylko po to, żeby usłyszeć, że to bzdura. Mam lustro i zdrowe spojrzenie na samą siebie, wiem, że jestem drobna i raczej szczupła. Ale każdy ma jakąś piętę achillesową. Moją jest talia. Tłuszcz odkłada mi się „po męsku” w okolicach brzucha, a ja nie lubię tej oponki, która się czasami pojawia. I chociaż zazwyczaj inni jej nie widzą, bo można ją ukryć pod mniej obcisłymi ubraniami, to ja nie czuję się dobrze z nadmiarem tłuszczyku w tych okolicach.
A więc osobom, które dziwiły się, że chcę schudnąć odpowiadam – moim głównym celem było nie tyle zrzucenie zbędnych kilogramów, co po prostu osiągnięcie ładniejszego kształtu sylwetki :)

Druga ważna kwestia: uważam, że jednym z najczęstszych błędów, jeśli chodzi o diety, jest jednoznacznie kojarzenie każdej diety z odchudzaniem i wyrzeczeniami. A przecież wcale nie musi tak być. Diety bywają różne – także oczyszczające lub wysokokaloryczne i te drugie, bynajmniej nie służą utracie zbędnych kilogramów. A dieta to po prostu pewien sposób odżywiania się, czasami warto ją zastosować wcale nie dlatego, żeby schudnąć, czy przytyć, ale żeby zmienić swoje nawyki żywieniowe. I to był drugi cel, który chciałam osiągnąć – chciałam znowu zacząć zwracać uwagę na to co i jak jem.
***
Nie dla mnie wszelkie diety, które wymagają odmawiania sobie czegokolwiek, ignorowania jakiegoś rodzaju produktów, zajadania się ciągle tym samym albo kombinowania jakichś specjalnych dań składających się z „dozwolonych” składników. Za bardzo LUBIĘ JEŚĆ, żeby zadowolić się jakimś koktajlem zapychającym zamiast obiadu :) Żadnych głodówek, bo kiedy jestem głodna, nie potrafię normalnie funkcjonować. Dlatego właśnie jedyną odpowiednią dla mnie dietą jest dieta niskokaloryczna. Pozwala mi ona na jedzenie wszystkiego, bez żadnych ograniczeń, co do typu jedzenia, a jedynie limituje jego ilość. Cóż, diety cud nie istnieją i bardzo w to wierzę. Nie da się chudnąć jedząc bez umiaru, więc ograniczać się trzeba i bez wyrzeczeń niczego się nie osiągnie, byleby te wyrzeczenia były w normie.

Podstawowe założenia tej diety wymieniałam już w notce Dieta cud? Nie, dziękuję, więc zainteresowanych proszę o powrót do tej notki. Żeby się nie powtarzać, przypomnę tylko, że ta dieta to czysta matematyka - jeżeli naszemu organizmowi dostarczymy w ciągu określonego czasu o 7000 kalorii mniej niż tego potrzebuje, schudniemy 1 kilogram (700 kcal = 100 gr). Dla przykładu, młodzież żeńska (16-20 lat) potrzebuje dziennie dostarczyć organizmowi 2500-2700 kcal. Kobiety w wieku 20-59 lat pracujące lekko (na przykład tak jak ja – w biurze) potrzebują 2100-2300 kalorii. Dane te zaczerpnięte są z książek dotyczących zdrowego odżywiania się a także potwierdzone u osób znających się na rzeczy (bo na przykład miały do czynienia na studiach z metabolizmem człowieka i jego żywieniem). Można oczywiście wszystko sprawdzić w internecie – wyliczyć sobie zapotrzebowanie kaloryczne w odniesieniu do wieku, wzrostu, wagi i aktywności fizycznej. Ale zalecam ostrożność – warto sprawdzać dane na kilku stronach.
Należy pamiętać, że kalorie spalamy bez przerwy – także podczas oddychania, snu, czy… jedzenia :) Do tego dochodzą codzienne czynności jak nauka, sprzątanie, zakupy. Wszystko to trzeba wziąć pod uwagę, kiedy wylicza się ile kalorii spalamy każdego dnia. Dla przykładu posłużę się moją osobą :) Pracuję w biurze, mam pracę raczej siedzącą (chociaż oczywiście nie jestem do krzesła przyklejona przez osiem godzin, ze dwadzieścia razy dziennie kursuje między biurem a kuchnią czy magazynem i bynajmniej nie po to, żeby jeść :)) Ćwiczę raczej regularnie – przynajmniej dwa razy w tygodniu chodzę na aerobik, do tego zdarza się basen, spacery, bieganie… do autobusu :) Codziennie chodzę piechotą przynajmniej przez 20 minut. W domu przynajmniej przez dwie godziny dziennie zajmuję się sprzątaniem, gotowaniem, praniem czy prasowaniem. Czasu wolnego raczej nie spędzam tylko przed telewizorem, nie ruszając się. Można więc powiedzieć, że jestem osobą o umiarkowanej aktywności fizycznej. Absolutne minimum dla mnie, ale naprawdę minimum – które zakłada niewielką aktywność fizyczną, to 1850 kcal dziennie. Jednak kiedy tak jadam, to zwykle chudnę. Najbezpieczniejsza ilość kalorii dla mnie to 2000-2100 kalorii dziennie.
Więc aby chudnąć w tempie 1kg na tydzień, codziennie musiałam dostarczać organizmowi o 1000 kalorii mniej niż tego potrzebuje. Udało się – jadłam dziennie 900-1100 kalorii i faktycznie schudłam trzy kilo w ciągu trzech tygodni.
Czysta matematyka, tu się nie da oszukać.


I proszę się nie przerażać :) Tysiąc kalorii tylko wygląda tak groźnie. Może się wydawać, że nic się nie da zjeść, żeby się zmieścić w takiej ilości :) A tymczasem przez te trzy tygodnie jadłam  normalne kanapki (ale często nie smaruję ich żadnym tłuszczem), owoce, jogurty (nie tylko light), słodycze (ważny jest umiar, ale zakazu nie ma) i normalne obiady składające się z zupy i drugiego dania. Uwaga! Byłam (jestem) na diecie, ale w tym czasie pozwoliłam sobie także na pączka, na pizzę, na ciastko czekoladowe a także trochę chipsów i bułkę tartą z masłem jako dodatek do kalafiora. I mimo tego – schudłam. A to dlatego, że najważniejsza jest równowaga. Kiedy wiedziałam, że zjadłam na śniadanie pączka, to już na obiad nie jadłam pizzy albo kotleta schabowego w panierce. Natomiast gdy na śniadanie zjadłam kromkę zwykłego chleba (kupujemy mały chleb i jedna kromka to zazwyczaj 25 gramów) z drobiową wędliną (razem to najwyżej 100 kalorii) to na drugie śniadanie zjadłam sobie batonika. I cóż… – tak to właśnie działa – naprawdę można jeść wszystko, ale w rozsądnych ilościach i rozsądnie je łącząc.
Myślę, że kluczem do sukcesu jest zrezygnowanie z jedzenia tego, co dostarcza nam ogromnych ilości kalorii mimo, że wcale się tym nie najemy. Ja na przykład od dawna już nie słodzę herbaty (dwie łyżeczki cukru to 80 kcal), więcej gotuję na parze a nie smażę na tłuszczu, kiedy idę na lody, unikam bitej śmietany, kiedy jem chleb z jakimś smarowidłem, to rezygnuję z masła, zup i sosów nie zagęszczam mąką i śmietaną, rezygnuję z sosów na bazie majonezu, nie piję słodkich napojów itd. Wiem, że na pewno znajdą się jakieś niedowiarki, które stwierdzą, że nie da się schudnąć jedząc pączki i fast foody :) A ja mogę powiedzieć tylko – w takim razie i tak Was nie przekonam, dopóki sami na własne oczy tego nie zobaczycie obliczając samodzielnie kalorie w tym, co jecie:)

Oczywiście dieta jest dość mocno wymagająca i absorbująca – przynajmniej na początku. Ważenie wszystkiego, odmierzanie i przeliczanie trwa długo. Ale dość szybko człowiek uczy się ile można zjeść, zapamiętuje mniej więcej co ma jaką kaloryczność i z czasem skrupulatne liczenie nie jest aż tak konieczne. Ale zaznaczam od razu – to dieta dla cierpliwych i zdeterminowanych. No i oczywiście silną wolę też trzeba mieć, żeby przy podwieczorku zjeść tylko jeden kawałek ciasta a nie dwa – żeby nie przekroczyć dziennej dawki kalorii :)

I jeszcze jedna ważna sprawa – bardzo istotne są stałe godziny posiłków (bez przesady, nie co do minuty) Ja jem pięć razy dziennie co trzy godziny zaczynając od 6:30, a kończąc na 18:30- 19:00 :) Nawyk kilku mniejszych posiłków w ciągu dnia w regularnych odstępach czasu wszedł mi w krew już kilka lat temu podczas ostatniej diety. Przypuszczam, że w dużej mierze to dzięki temu nawet po zakończeniu diety utrzymywałam stałą wagę ciała, która wahała się najwyżej o 2 kg. No i za tą regularnością posiłków idzie jeszcze jedna zasada: ZAKAZ PODJADANIA! No nie można, bo w ten sposób nie nauczymy naszego mózgu i żołądka, że mają sobie tak rozłożyć dostarczoną energię, żeby ładnie ją strawić w ciągu tych kilku godzin do kolejnego posiłku. Poza tym psujemy sobie wtedy kaloryczną statystykę i trudniej jest zmieścić się w założonej ilości kalorii :) Na początku polecam po prostu planowanie sobie posiłków na cały dzień, żeby nie ocknąć się w porze drugiego śniadania, że nie mamy co zjeść i z głodu jemy byle co. Później to już wchodzi w krew i planowanie jest zbędne bo i bez tego wiemy, na co można sobie pozwolić.

***
Podsumowując (to takie streszczenie dla leniwych :P, z tym, że bez powyższego rozwinięcia to brzmi jak zbiór banałów :) :
1. Najważniejsza jest RÓWNOWAGA! Można jeść wszystko, ale rozsądnie! Schudniemy bądź po prostu nie przytyjemy tylko wtedy, gdy nie dostarczymy organizmowi więcej kalorii niż potrzebuje danego dnia. Jeśli zdarzy nam się dzień kiedy po prostu nie wypada nie jeść, albo zwyczajnie nie chcemy rezygnować z pyszności (np. wesele lub inna impreza), to nie należy się załamywać. Zawsze można następnego dnia zmniejszyć ilość kalorii i wszystko się zrównoważy.
2. Równie ważna jest REGULARNOŚĆ – zarówno posiłków jaki naszych zwyczajów po prostu. Ważne jest, żeby weszło to nam w krew. Uważam, że tak naprawdę w tej diecie najważniejsze jest przyswajanie poprawnych nawyków żywieniowych – zapamiętujemy co i jak jeść.
3. Nic nie da się zrobić bez KONSEKWENCJI i WYTRWAŁOŚCI. Nie należy poddawać się zbyt szybko. Ale przede wszystkim należy pamiętać, że jest to dieta, która przynosi prawdziwe, długoterminowe efekty dopiero po kilku tygodniach jej stosowania.
4. Jak już wspomniałam, niezbędna jest też CIERPLIWOŚĆ do wyliczania wszystkiego, wyszukiwania posiłków w tabelach kalorycznych, analizowania ile możemy zjeść, ile nam potrzeba energii itd.
5.No i w końcu – ZDROWY ROZSĄDEK. Nie można przesadzać ani w jedną, ani w drugą stronę. Ja nie mam zamiaru już więcej chudnąć, bo wiem, że ani tego nie potrzebuję, ani nie wpłynęłoby to korzystnie na mój wygląd i zdrowie. Kiedy zrzucimy kilka kilo, należy stopniowo zwiększać ilość kalorii do tej, która jest nam potrzebna, aby utrzymywać stałą wagę. Nie można katować się głodówkami, ale też nie wolno popadać w euforyczne obżarstwo :) – skoro wiemy, że owszem, można sobie pozwolić na pączka, to nie jedzmy dwóch!

Gwarantuję Wam skuteczność tej diety. Zwyczajnie ją przetestowałam – okazała się skuteczna za każdym razem (za pierwszym razem schudłam z wagi 59 i od tamtej pory nigdy nie przekroczyłam 52 kg, teraz pozbyłam się trzech kg). Ale to wszystko pod warunkiem, że ilość kalorii dostarczanych organizmowi będzie mniejsza niż ta, której potrzebuje.
Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, chętnie odpowiem :)