*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 15 maja 2010

„Kocham Cię jak Irlandię” cz 3. Błogie lenistwo


Głupia jazda autobusem, a potrafiła przyprawić mnie o euforię :) To był taki ciąg dalszych moich refleksji, które mnie nachodziły na dworcu. Podczas pięciogodzinnej prawie podróży, czytałam, obserwowałam zmieniający się za oknem krajobraz i sporo rozmyślałam – o sobie, o życiu, o podróżach, o tym jak mi dobrze, że mam urlop i mogę sobie gdzieś pojechać.
Po godzinie 19tej zaczęłam odczuwać znajome motyle w brzuchu… Wiedziałam, że mam wysiąść ok 19:40, wiedziałam też, że w Limerick. Problem w tym, że nie miałam wysiadać w centrum, a na kampusie uniwersyteckim. No i skąd ja niby miałam wiedzieć, gdzie ten kampus jest?  Opatrzność nade mną czuwała, bo przez szybę mignęła mi tabliczka z napisem University of Limerick. Teraz pozostawało mi tylko modlić się, żeby ktoś na tym przystanku oprócz mnie wysiadał. Wysiadał :) I to naprawdę na moje szczęście… Wysiadłam, a po moich koleżankach, które miały mnie odebrać, ani śladu. Nagle słyszę jakieś głosy za autobusem, okazało się, że dziewczyny krzyczały do kierowcy, że w tym autobusie ma być ich koleżanka. On im na to: „to szukajcie”, dziewczyny już miały wsiadać i mnie wyciągać, kiedy zobaczyły, że sobie grzecznie stoję na trawniku i czekam :)
Otóż, największy problem z autobusami w Limerick był taki, że one nie zawsze się zatrzymują na przystanku – bardzo często zatrzymują się tam, gdzie poproszą ich o to pasażerowie. Dlatego dziewczyny biegały jak szalone po całym kampusie i próbowały przewidzieć, gdzie też ten autobus może sobie zrobić przystanek? Kto wie, czy jakby ktoś jeszcze oprócz mnie tam nie wysiadał, to nie pojechałabym sobie dalej :) Do Limerick co prawda, ale to był naprawdę spory kawałek od domu dziewczyn. No ale wszystko się udało i przekrzykując się wzajemnie (jak to baby, które się dawno nie widziały) ruszyłyśmy w stronę ich domu.
Wieczorem oczywiście trajkotałyśmy do późna. Piękne to jest, że choć nie widziałyśmy się sporo czasu, miałyśmy mnóstwo tematów do obgadania. A najważniejsze, że czułam się z nimi zupełnie swobodnie – a wiecie jak to czasami jest, jak się w gości jedzie… Jednak trzy lata studiów związały nas dość mocno… Nie żebyśmy się zaraz przyjaźniły, ale miałyśmy tyle wspólnych przeżyć – lepszych i gorszych chwil, że to wystarczyło. Oczywiście trzeba było się trochę wysilić i przez kolejne trzy lata tę więź pielęgnować (bo one wyjechały za granicę zaraz po licencjacie), ale okazało się, że można pozostać blisko z kimś widując się z nim najwyżej dwa razy w roku i wysyłając kilka maili. Po moim pobycie w Irlandii mam wrażenie (i jednocześnie nadzieję, że tak będzie), że to już chyba jest znajomość, która się utrzyma przez długie lata…
Wracając jednak do mojego urlopu. Kolejne dni były po prostu błogie :) Nie da się ich opisać innym słowem :) Dziewczyny lubiły długo spać, więc spałam w moim grajdołku razem z nimi. Wiecie co? Nigdzie mi się chyba tak dobrze nie spało jak tam! Zasypiałam zanim ktoś do trzech zdążył policzyć a budziłam się dopiero rano, zupełnie wyspana. Zawsze kiedy jechałam na wakacje, bardzo lubiłam zwiedzać. Tym razem głównym celem mojej podróży było spotkanie z koleżankami, więc zwiedzanie odbyło się w dużo mniejszym zakresie. Pojechałyśmy do Galway – podobno bardzo typowego irlandzkiego miasteczka. Pogoda nam się cudnie na taką wycieczkę udała, bo słoneczko świeciło przez cały dzień (ale to tylko dlatego, że wzięłyśmy dwa gigantyczne parasole i musiałyśmy je nosić). Spacerowałyśmy sobie po miasteczku i zwiedziłyśmy Subway’a, McDonalds’a (lody rzecz jasna;)), kilka sklepów z pamiątkami, i z ciuchami też;) Ale żeby nie było, zajrzałyśmy również do kilku kościołów, przeszłyśmy się zabytkowymi uliczkami no i oczywiście spacerowałyśmy brzegiem oceanu a potem skakałyśmy jak te kózki po trawniku, bo nam się tak zielono zrobiło ;) Ten dzień wspominam chyba najprzyjemniej – pewnie właśnie ze względu na pogodę. Wieczorkiem usiadłyśmy przy stole, postawiłyśmy wino na stół i rżnęłyśmy w remika do 3 nad ranem :) Kolejny dzień już się nam tak nie udał – wyszłyśmy z domu a ponieważ zapowiadała się ładna pogoda, a miałyśmy dość noszenia ciężkich parasoli, odpuściłyśmy je sobie.  No i co? No i oczywiście w połowie drogi do miasta (w planie było zwiedzanie Limerick) złapała nas ulewa. Prawie godzinę czekałyśmy pod drzewem aż przestanie padać i kiedy opady trochę sie zmniejszyły, ruszyłyśmy dalej. Ale trochę straciłyśmy zapału :) Zrobiłyśmy się głodne, zachciało nam się siku, było nam zimno, więc tylko dla zasady obejrzałyśmy to, co ważniejsze w mieście (wierzę na słowo dziewczynom, że za wiele ciekawego to tam nie ma ;)) i wróciłyśmy do domu. Oczywiście z łupami :) Franek zawsze się upomina o pamiątki, no to mu przywiozłam: :)
 
 
O sobie też nie zapomniałam:
 
Nic nadzwyczajnego, zwykłe t-shirty, ale słuchajcie za te dwie koszulki zapłaciłam 5 euro! Kurczę, kupiłabym sobie jeszcze z pięć takich (bo były we wszystkich kolorach tęczy) i dla mamy i siostry też bym kupiła, ale niestety, bałam się, że nie spakuję się z powrotem do mojej torby :)
(w odpowiedzi na niektóre komentarze, które już się pojawiły: koszulki nie są irlandzkie, bo nie miały takie być ;) Nie planowałam kupować żadnych pamiątek, a że trafiły się bluzeczki w takiej cenie, to się skusiłam ;))
Resztę popołudnia spędziłyśmy w domu gadając (jakżeby inaczej) o wszystkim i o niczym. Cały czas znajdowałam się w stanie głębokiej błogości :) Cudnie mi było, że w ogóle nie muszę się liczyć z upływem czasu, permanentnie nie wiedziałam, która jest godzina. W ogóle to mam wrażenie, że czas tam płynie inaczej – niby tylko godzina różnicy, ale jednak słońce ma zupełnie inną wysokość i przez to miałam zerową orientację czasową :) Nie myślałam o pracy, nie myślałam o nauce (a przecież na przykład podczas zeszłorocznego urlopu w Londynie musiałam uczyć się słówek, bo zaraz po powrocie miałam kolokwium), o żadnych obowiązkach. Do tego jeszcze Franek mocno stęskniony wysyłał mi mnóstwo smsów. Żyć nie umierać :) Tak właśnie powinien wyglądać prawdziwy urlop. A żeby był już zupełnie idealny, należało się jeszcze trochę zabawić. Miałyśmy wyjść wieczorem na imprezę, ale wystąpiły pewne komplikacje… :)