*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 23 marca 2010

Relacja pomagisterska ;)

Kilka z Was pytało mnie, jak to było z tą obroną, więc postanowiłam wrzucić tu relację – tak dla potomności :)

Poziom mojego zdenerwowania osiągnął apogeum w czwartek wieczorem. Na szczęście potem już tylko spadał i myślałam tylko o tym, kiedy będę już po :) Wchodziliśmy alfabetycznie i tym razem moje nazwisko się przydało, bo byłam pierwsza na odstrzał :)
Kiedy usłyszałam pierwsze pytanie pomyślałam: „nie jest źle, to umiem”. Co prawda nie miało ono nic wspólnego z tematem mojej pracy, ale dotyczyło transcendentalistów, a ci byli tak nawiedzeni, że niemożliwością jest, żeby ktoś siedzący w literaturze amerykańskiej nic o nich nie wiedział :) Trochę chaotyczna była moja wypowiedź, bo nie wiedziałam od czego zacząć, ale jakoś poszło i w dodatku trochę się uspokoiłam. Zrelaksowana to może nie byłam, ale myśli przynajmniej miałam dość uporządkowane i byłam w stanie zapanować nad językiem, coby nie powiedzieć, że „he, which”, tylko „he, who” :)) Bałam się trochę strony językowej właśnie, ale rozkręciłam się i mimo, że ostatnio więcej po hiszpańsku rozmawiałam, niż po angielsku, jakoś poszło.

Drugie pytanie nieco mnie zaskoczyło i w pierwszej chwili pomyślałam: „szzzfak, nie zdążyłam tego przerobić, trzeba lać wodę…” Na szczęście powieść „The Awakening” czytałam dość dokładnie na studiach licencjackich i zapamiętałam nawet imiona bohaterów :) Poza tym to pytanie akurat miało trochę związek z moją pracą i miałam porównać postawę bohaterki tej powieści z Hester ze „Szkarłatnej litery”, o której pisałam. Snuć własne wnioski to ja umiem jak nikt :P

Przy pytaniu od recenzenta moją myślą było: „cholera! gdzieś to czytałam! jak to szło?” Otóż, zapytał mnie o definicję jednego z gatunków literackich, ale nie byle jaką definicję, tylko zawartą we wstępie do jednej z powieści pewnego autora. A ja z zasady wstępów nie czytam, więc byłby zonk :) Ale Opatrzność zdaje się nade mną czuwała, gdyż kiedy uczyłam się o tym gatunku, to gdzieś tam był cytat z tego wstępu i przeleciałam po nim wzrokiem. Słuchajcie, nie wiem jakim cudem, ale wygrzebałam z zakamarków pamięci sens tego fragmentu! Na początku nie byłam pewna, czy dobrze mówię, ale jak zobaczyłam, że kiwają głowami, to się rozkręciłam :)

A potem kazali mi wyjść. Kiedy wróciłam odczytano werdykt. Piątka za egzamin, piątka za pracę no i jak się to zebrało „zusammen do kupy” z moją średnią za studia to wyszła piątka jak byk na dyplom :) I jeszcze się muszę teraz pochwalić, ze okazało się, ze moja praca jako jedyna w całej grupie została oceniona na piątkę :) Wiem, muszę popracować nad skromnością, ale to od następnego razu ;)

Jestem z siebie niesamowicie dumna :) A przede wszystkim uważam, że naprawdę na tę piątkę zasłużyłam, bo mimo, że nie wykułam wszystkiego na blachę, to okazało się, ze potrafię odpowiedzieć na pytania rzeczowo no i, co ważniejsze, mam pojęcie o literaturze amerykańskiej bardziej niż blade, a chyba o to chodzi :)) I jestem jeszcze z jednego powodu z siebie zadowolona – kiedy skończyłam dziennie studia licencjackie większość osób odradzała mi zaoczną magisterkę. Mówili, że mi się odechcę albo oleję naukę. A ja dałam radę. Mimo, że wracałam z pracy nawet około 19 (tak było jeszcze kiedy nie miałam samochodu), przychodziłam do domu i siadałam do nauki. Przez ponad dwa lata popołudniami się uczyłam, a weekendy miałam zajęte przez zjazdy. Ostatnie siedem miesięcy było wyjątkowo intensywne, ale to już wiecie :) W każdym razie ze wszystkim sobie poradziłam – i z pracą, i z hiszpańskim, i  z anglistyką, i jeszcze miałam czas na aerobik, koleżanki i Franka :) Mogę chyba być z siebie dumna nie? :) Więc wybaczcie mi ten hymn pochwalny na cześć Margolki, ale raz na jakiś czas można być dla siebie miłym prawda? :)
Trudno uwierzyć, że to już koniec… Tyle czasu byłam zaangażowana w tą magisterkę a teraz jest po wszystkim. Skończyłam studia :D Fajnie to brzmi. Ale stara jestem :P Dziwnie mi teraz, bo w końcu to dopiero pierwsze dni „po”. No i mam wyrzuty sumienia, że nic nie robię! Wyobrażacie sobie? Mam wrażenie, jakbym powinna robić coś pożytecznego, a nie lenić się :) Czy to już jest pracoholizm? :) Mam mnóstwo pomysłów na to, jak wykorzystać ten wolny czas i skończy się na tym, że wcale go tak dużo nie będzie :) Ale to już temat na następną notkę ;)  
Ps. A w ogóle to ciekawa sprawa jaką moc ma ten tytuł. Franek już piąty dzień zwraca się do mnie per „pani magister” to samo w pracy – i szef i koledzy :) I nawet Dorota na smsa, czy idzie ze mną na aerobik, odpisała mi „tak pani magister” :)