*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 11 września 2008

Nieproszeni goście na obiadku

Stoczyłyśmy dzisiaj z Dorotą bardzo intensywną walkę w kuchni. Z molami! Coś strasznego było tego pełno! U nas w mieszkaniu zawsze było trochę moli. Od ponad czterech lat jak tu mieszkamy zawsze latały jakieś pojedyncze „egzemplarze”. Prawdę mówiąc przestałyśmy zwracać na nie uwagę.  Jak jeszcze kiedyś mieszkała z nami Ola miała obsesję na tym punkcie, nawet pamiętam jak kiedyś spędziła całą noc (!!!) siedząc z odkurzaczem w ręce i polując na te mole. Strasznie się ich bała. Ale jak się wyprowadziła dwa lata temu to naprawdę olałyśmy sprawę. Jakby to były pająki, których boję się strasznie, na pewno żaden by się nie ostał, ale moli się nie boję. Więc jak jakiś latał – to sobie latał. Ostatnio było ich trochę więcej, ale stwierdziłam, że zimno się robi na dworze, to wleciały do domu. A przedwczoraj rano się obudziłam i zobaczyłam, ze po suficie pełza jakaś biała glizda. Trochę mnie obrzydziła, ale ją zabiłam i po sprawie. A potem weszłam do kuchni a tu druga taka. To już mnie zdziwiło, ale w zasadzie nie wiedziałam co to za robal, wiedziałam tylko, że to prawdopodobnie jakieś larwy. Dopiero jak przyjechała Dorota, powiedziała mi, że tak wyglądają larwy moli jedzeniowych. Zastanawiałyśmy się skąd się mogły tu wziąć, ale jest wiele tematów, które są bardziej interesujące niż mole :) Więc szybko o nich zapomniałyśmy.
A dzisiaj przyszłam do domu potwornie głodna. Zajrzałam do szafki, żeby zobaczyć, co mogłabym zjeść a stamtąd wyleciało kilka moli… Zaniepokoiło mnie to, zawołałam Dorotę i zaczęłyśmy wyciągać wszystko z szafki. A tam masakra! Pełno tych latających stworów i jeszcze więcej białych robali w ryżu, mące… Ohydne to było… Wywaliłyśmy wszystko co tam było, poodkurzałyśmy każdy możliwy kącik, umyłyśmy wszystko a ciągle jeszcze te białe robactwo się gdzieś pojawiało. W końcu jednak chyba pozbyłyśmy się wszystkiego… Mamy przynajmniej taką nadzieję :)
Ale nie wiem jak się zalęgło to dziadostwo! Najpierw w lipcu Franek wysprzątał nam całe mieszkanie, łącznie  z szafkami w kuchni. No i jakiś miesiąc temu, posprzątaliśmy po raz drugi – zresztą pisałam o tym w poście fochy, doły i sprzątanie :) wyciągnęłam wszystko z tej szafki wtedy i wyrzuciłam część rzeczy. Było czyściutko a one i tak się zalęgły… Fuj! Ale jak już wspominałam – dobrze, że to nie pająki, bo chyba bym się wyniosła w minutę. A tak chociaż trochę śmiesznie było – na przykład jak Dorota poświęciła swojego kapcia i zaczęła wybijać nim na ślepo dorosłe osobniki. Na larwy poświęciłyśmy całą rolkę papieru toaletowego. Może okoliczności niezbyt zabawne, ale naprawdę się uśmiałyśmy. A przy okazji po raz kolejny wysprzątałyśmy kuchnię a błysk. Ale jakby nie było, mole zeżarły mi obiad. Więc po dwóch godzinach sprzątania wybrałyśmy się do sklepu – po kolację właściwie a nie po obiad. A skończyło się na tym, że kupiłyśmy po browarku i po drinku z  Biedronki ( Izzy – piłyście? – pycha:)) i tak odreagowałyśmy naszą walkę z insektami.
Wybaczcie ten jakże mało wdzięczny temat, ale cóż – tak właśnie spędziłam dzisiejsze popołudnie:) Ściemniać nie będę. Pozdrawiam serdecznie i idę spać. Oby mi się żaden robal nie przyśnił :)