*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 30 września 2008

Będę płakać.

O, dawno mnie nie było.. Nawet nie zorientowałam się, że minął już tydzień od ostatniego wpisu. Najpierw miałam dużo roboty w pracy, potem był weekend – ładna pogoda, cieplutko, aż żal było nie wykorzystać. A dzisiaj też właściwie niespecjalnie mam ochotę na pisanie. Ale dzisiaj to w ogóle mam na mało co ochotę. A w zasadzie to na nic. Najchętniej bym się jakoś odmóżdżyła, żeby nie myśleć. Bo ja mam taki durny charakter, ze się wszystkim przejmuję. Zawsze sobie coś znajdę. I w tym momencie właśnie przejmuję się pracą. Na samą myśl, o tym, że jutro mam iść to mi się chce ryczeć. 
 
Wspominałam, że pracuję w dwóch miejscach. W poniedziałki i piątki jest ok. Bardzo lubię tamtą pracę, ludzi, szefa. A z tą ze środka tygodnia, poznańską to różnie bywa. I właśnie teraz bywa źle. Pracuje tu ten przydupas. Ale we wrześniu poszedł na urlop. Przekazał jakieś tam informacje na temat pracy wykonywanej przez siebie jednemu naszemu koledze. Ale ponieważ ten kolega ma zupełnie inną funkcję i nie ma czasu na robotę papierkową wszystko spadło na mnie. I w zasadzie to nie jest jeszcze takie złe, ja lubię tą pracę więc nie narzekam. Ale teraz nadszedł przełom miesiąca i wtedy mamy najwięcej roboty, jest dużo raportów i podsumowań do zrobienia. I ja tutaj za bardzo nie chcę się mieszać przydupasowi, bo nie chcę mu się wtrącać. Ja robię to wszystko w Luboniu, ale tam robię po swojemu. A nie wiem jaki system on sobie tutaj wypracował i nie chcę, żeby potem wyszło, że jest coś nie tak. Przydupas będzie dopiero w sobotę a przede mną jeszcze dwa dni stresu, bo nie wiem czego tym razem szef J. będzie ode mnie chciał. Najgorsze jest to, że on nawet nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co my robimy ale ma być zrobione. Jak próbuję z nim coś ustalić to nawet czasem nie wie o czym do niego mówię, ale gorzej, że wtedy traktuje te moje pytania jako brak umiejętności. A ja po prostu wolę się zawsze upewnić, asekuracyjnie. Poza tym w Luboniu wszystko konsultuję z szefem R. i tak jest lepiej dla wszystkich. Pokrętnie piszę o tym wszystkim, wiem. I mało jasne to jest, ale ciężko mi wytłumaczyć tą sytuację bez zagłębiania się w relacje panujące w naszej firmie i bez pisania o tym kto jakie ma obowiązki. Sedno sprawy tkwi w tym, że autentycznie czuję się dyskryminowana. 
Koleś zaczął pracować tam ponad rok później ode mnie, wykonuje tę samą pracę i ma dwa razy takie wynagrodzenie jak ja. Kiedy J. ze mną rozmawia, mam wrażenie, że robi to bardzo pobłażliwie, bo przecież jestem baba i co ja tam wiem… W ogóle to mam podejrzenie, że mimo że oboje pracujemy na umowę zlecenie i mamy bezpłatny urlop on dostanie za ten wrzesień wynagrodzenie… Nie muszę dodawać, ze ja kasy za dni w które nie ma mnie w pracy nie dostaję… Tego akurat dowiem się jutro chyba. I bardzo chciałabym się mylić. Wiecie tu nie chodzi o to kto ile dostaje. Ale o sprawiedliwość. Dlaczego są równi i równiejsi. Ja wiem, że zawsze tak było, ale prawdę mówiąc nie sądziłam, że sama się z tym spotkam. Tak naprawdę użeram się z tym problemem od zeszłego roku. Byłoby chyba łatwiej gdyby ten przydupasowaty kapuś był miły i sympatyczny. Ale nie jest niestety :( I to jest zdanie większości pracowników. Ja nawet próbowałam się z nim porozumieć, uprzejmie porozmawiać, ale on nie wykazywał żadnej chęci ocieplenia stosunków. Wręcz mam wrażenie, że on traktuje dziewczyny jako gorszą kategorię – podobnie odnosi się do mojej koleżanki a nawet szefową lekceważy…

Boli wiecie? Nie lubię być niedoceniana. Dlatego właśnie tak bardzo lubię jeździć do Lubonia. Tam zarabiam nawet mniej, ale to, że szef mnie docenia daje mi taką satysfakcję, że nawet za grosze bym tam jeździła. No cóż. Przede mną bardzo ciężkie dwa dni :( Sorki za tą nieskładną notkę, ale mam doła po prostu.
I jeszcze Franek… On tak jakoś kiepsko się potrafi wczuć w sytuację… Jak mi smutno to nie za bardzo potrafi mnie pocieszyć. A w ogóle to się bardzo niecierpliwi i denerwuje go, jak widzi, że płaczę. No czasem jak się postara to mi się robi lepiej. Ale czy ja naprawdę muszę o to prosić? Nie może zrobić tego sam z siebie?
I tym właśnie mało optymistycznym akcentem kończę. Idę się zakopać.

środa, 24 września 2008

Kolejne podejście

No dobra. Podejście trzecie :) Mam nadzieję, że tym razem się uda. W miarę nadrobiłam już blogowe zaległości. Przynajmniej jeśli chodzi o odpowiadanie na Wasze komentarze i odwiedziny u Was. Teraz czas na nadrobienie zaległości w zamieszczaniu notek. Wczoraj wyszła mi taka ładna, długa i poszła w cholerę. Postaram się ją dzisiaj powtórzyć, chociaż i tak nie wyjdzie mi już to samo. A było o weselu. Które jak już wspominałam wypadło średnio na tle ostatnich, na których byłam. Ale nie wiem dlaczego. Od samego początku trochę nam się nudziło. Co chwilę patrzyliśmy na zegarek. Tak samo moja kuzynka i kuzyn z narzeczoną, którzy siedzieli z nami przy stoliku. Chociaż nie mogę powiedzieć, że było źle – po prostu w porównaniu z czterema innymi weselami, na których byłam w ciągu ostatnich dwóch lat, to wypadło zdecydowanie najgorzej. Nie wiem… brakowało mi jakoś jedności, wspólnej zabawy, sama nie wiem. Chociaż ja osobiście się bawiłam dobrze. Dużo tańczyliśmy, rozmawiałam z kuzynostwem, trochę się z kuzynką powygłupiałam, najadłam się i takie tam. Ale jednak to nie było to, co ostatnio. Trudno powiedzieć z czego to wynikało. Chyba trochę przez DJ’a. Gadał trochę bez sensu i mam wrażenie, że nie potrafił wyczuć nastroju gości. Kiedy już udało się i na parkiecie wszyscy się dobrze bawili, on nagle puszczał jakiś kawałek, na którym wszyscy schodzili. Albo pusta sala a on „Hej sokoły” puszcza– piosenkę, która jest świetna, kiedy się wszyscy już dobrze bawią, a nie na rozkręcenie towarzystwa.  Stwierdziłam,ze jednak nie ma to jak orkiestra, disco polo i trochę kiczowate wykonanie:)Naprawdę ludzie się dobrze bawią przy tym. Kolejna sprawa to goście. Wielu z nich po prostu mało się bawiła. Może wynikało to z tego, że dużo było znajomych młodej pary Anglii i nie rozumieli po polsku – i na przykład podczas oczepin większość osób wyszła z sali w ogóle. Mało osób tańczyło – tak naprawdę cały czas te same. Ja się wytańczyłam, moi rodzice również, więc nie narzekamy, ale wielu gości w ogóle chyba nie wyszło na parkiet. No i ostatnia sprawa – młoda para…Oni sami wydaje mi się mało się bawili. Częściej widziałam ich osobno niż razem. Po 22 to panna młoda w ogóle zniknęła, prawdopodobnie uśpić synka –znowu wesele z „dzieciatą” parą młodą :) , ale na ten temat już pisałam w lipcu,więc nie będę się powtarzać:) Wydaje mi się też,  że mało zajmowali się gośćmi, to znaczy zaczęli się zajmować, ale dopiero około trzeciej, kiedy większość zaczęła się zbierać. Do tej godziny miałam wrażenie, że byli strasznie zdenerwowani wszystkimi jakoś tak wszystko się działo poza nimi. A szkoda. No i tak wszystkie te elementy chyba wpłynęły na to, że mniej mi się podobało na tym weselu niż zwykle. Ale i tak było miło i aż trochę szkoda, że to już koniec takich imprez na razie :) Ale nie na długo. 20 czerwca czas na mojego kuzyna. A potem jeszcze brat Franka.
W każdym razie najważniejsze, żeby młodzi wspominali ten dzień jak najlepiej. I nawet jeśli nam się mniej podobało, ważne, czy podobało się im i czy na zawsze będą mieli w pamięci ten dzień. A poza tym ich synuś nieźle się wyszalał. Nie każdy ma organizowaną taką imprezę po chrzcinach hihi – bo oni po swoim ślubie chrzcili jeszcze dzieciaczka.
I jak widzicie, udało mi się wreszcie z tymi zdjęciami :) To nie jest panna młoda w śmiesznej sukni ślubnej tylko ja. Po oczepinach, bo wyobraźcie sobie, że trafiło mi się i złapałam welon.
   
A tu razem z kuzynem, który złapał krawat. I nie myślcie sobie, że się Franek nie starał. On po prostu odpuścił, bo przecież złapał krawat na oczepinach tydzień temu, a żenić się ma zamiar tylko raz, to co będzie łapał drugi? hehe
    
No i co mi tam jakieś znaki zodiaku, czy to nie jest najlepsza wróżba? Hihi
Dobranoc.

wtorek, 23 września 2008

Notki nie będzie!

No i kurczę notki nie będzie! Pisałam i pisałam, zajęło mi to ponad pół godziny i co? Jeden fałszywy ruch myszką i wszystko poszło…! Szlag mnie mało nie trafił i straciłam cierpliwość :( Dlaczego kuźwa przy pisaniu bloga nie ma opcji cofnij ??? Więcej nie będę pisała notek w ten sposób! Co najwyżej w wordzie a potem kopiuj i wklej. Wybaczcie, ale już moja cierpliwość na dziś się wyczerpała. Mam nadzieję, że jutro uda mi się coś opublikować wreszcie. A zdjęcia nadal nie da się opublikować. Mówi mi, że dopuszczalny format to JPEG lub GIF. Ja mam JPEG a opublikować się nie da. Dobranoc.

poniedziałek, 22 września 2008

Jeszcze jedno słowo


I wróciłam do szarej rzeczywistości. Przyjechałam dziś wieczorem do Poznania i jutro znowu do pracy. Zwariowany tydzień się skończył. Od jutra chyba wreszcie będę miała chwilę, żeby usiąść na tyłku i coś napisać :) Bo teraz to idę spać. Padam na pyszczek. Wesele… Hmmm w sumie to udane, ale ponieważ mam porównanie przynajmniej do dwóch poprzednich z tego roku to wyszło najsłabiej… O szczegółach napiszę. I od jutra wreszcie zacznę nadrabiać zaległości u Was. Pozdrawiam!
Ps. Cóż, chciałam wrzucić zdjęcie, ale blog się zbuntował i odrzuca każdą moją propozycję. Ma ktoś pomysł dlaczego??

niedziela, 21 września 2008

Dwa słowa.


Dzięki Wam za wsparcie i mądre słowa :) Powiem, że jest już mi dużo lepiej. Właściwie to mi przeszło przejmowanie się tym co mi powiedziała ta baba ;P Będzie później dłuższa notka, ale teraz lecę na poprawiny, bo -może pamiętacie – wczoraj byłam na ostatnim już w tym roku weselu :P Dziękuję jeszcze raz. Pozdrawiam.

piątek, 19 września 2008

Durna, durna, durna :(

Ogólnie to mam doła :( Masakrycznie głębokiego. A wszystko przez moją głupotę. Kuzwa, puknąć się tylko w ten durny łeb… Co takiego „mądrego” zrobiłam?? Poszłam do wróżki :( Durna. A tak się zawsze zarzekałam, że nie pójdę. Że nie wierzę w to i w ogóle zawsze mówiłam, że nie pójdę, bo boję się, że powie mi coś złego a ja w to uwierzę i przez to się sprawdzi… I kurde poszłam. No po cholerę?? Teraz mam strasznego doła. Naprawdę. Po prostu powiedziała mi nie to, co chciałam usłyszeć. Bo oczywiście chciałam usłyszeć, że z Frankiem będziemy żyć długo i szczęśliwie… A ona mi na wstępie powiedziała: „Mężczyzni, sprawy uczuciowe – byk, waga, koziorożec – tym panom już podziękujemy. To jest taka sprawa, że fajnie się zaczyna, ale głupio kończy. To taki związek na rok, dwa. Potem jest tak, ze może nawet i zaręczyny, a po nich się wszystko wali”
Franek jest wagą. I kuźwa dlaczego ja mam doła, przecież w takie rzeczy się nie wierzy :(
Na razie nie mam siły więcej pisać. Może się później odezwę.

wtorek, 16 września 2008

Przychodzi baba do lekarza...

Poszłam dzisiaj do lekarza, do dermatologa. Zbierałam się już od kilku miesięcy i w końcu się wybrałam. Od razu zaciągnęłam Franka, na twarzy pojawił mu się jakiś dziwny pieg, więc stwierdziłam, ze możemy razem się przejść. Jeśli o mnie chodzi był to nie lada wyczyn, bo ja się strasznie boję lekarzy. Wszystkich. Nie wiem dlaczego, jakiś uraz mam czy co. Zawsze się boję, ze na mnie nakrzyczą. Czekaliśmy jakieś czterdzieści minut i wreszcie nadeszła moja kolej. Miałam motyle w brzuchu ze strachu, aż się Franek ze mnie śmiał. No ale to naprawdę było silniejsze ode mnie. Weszłam do gabinetu, babka zaczęła spisywać wszystkie moje dane i takie tam i nagle zaczęła mnie wypytywać o moje studia. Czy ciężko było się dostać, na czym polegały egzaminy, czy lubiłam studia licencjackie i tak dalej. Byłam zaskoczona, tym bardziej, że Dorota kiedyś była u tej babki i jak się jej pytałam czy jest sympatyczna, mówiła, że taka normalna, tylko strasznie oficjalna… No cóż, to mi raczej na spoufalanie się wyglądało :) A potem babka spytała, czy nie udzielam korepetycji! Zatkało mnie trochę, no bo kurczę, w końcu to ja tu mam sprawę do niej a nie na odwrót :) Powiedziałam, że nie mam czasu. No to ona dalej – czy mogę jej kogoś polecić. Powiedziałam, że zapytam. W końcu zainteresowała się z czym do niej przyszłam… A na sam koniec powiedziałam jej, że podam jej numer koleżance, albo… sama się odezwę w ramach wyjątku. Zastanowię się :) No i co, idzie człowiek do lekarza, a tu mu robotę proponują hihi.

poniedziałek, 15 września 2008

Bo od wódki rozum krótki...

No i po weselu. Cała sobota przypominała cyrk na kółkach :) Ślub był o 17.30 więc wydawało się, że mamy tyyyle czasu. Oczywiście tylko się wydawało. W piątek nic nie robiłam w domu, czytałam książki, poszłam na aerobik a w zlewie czekała cała góra naczyń do zmywania, w pokoju druga taka góra – ubrań do prasowania. Ale myślę sobie – w sobotę wszystko zrobię, bo przecież co ja przez cały dzień będę robić? Rano wstałam, zjadłam śniadanie i leniwie wynurzyłam się z domu. Poszłam kupić kartkę ślubną, kwiaty, wypłaciłam pieniądze z bankomatu, kupiłam rajstopy, cienie do powiek, poszłam do kosmetyczki na regulację brwi… Jak wróciłam była dwunasta, ale zamiast się wziąć za zmywanie oglądałam telewizję, bo na 13 miałyśmy z Panią Mamą (czyt. mamą Franka – wyjaśnię później) fryzjera. Myślałam, że wrócimy o trzeciej i co ja będę robić jeszcze te dwie godziny… Rzeczywiście wróciłyśmy o trzeciej, ale Pani Mama powiedziała, że jeszcze jakąś zupę zjemy, bo zanim będzie jedzenie na weselu, to padniemy z głodu. No i tak się zrobiło, że była szesnasta a my w proszku! Ja biegiem do siebie, miałam czterdzieści minut na wyprasowanie sukienki, swetra, makijaż, no w ogóle na wszystko. Spanikowana spóźniłam się na „zbiórkę” u Franka dziesięć minut, a jeszcze paznokcie nie pomalowane! Przychodzę a oni jeszcze gorzej stali z przygotowaniami niż ja. Ostatecznie wyszliśmy dwadzieścia minut później niż planowaliśmy. Ale grunt, ze zdążyliśmy. A wszystko przez to, że mieliśmy tyyyyle czasu :)
Panna młoda śliczna była. I w ogóle para młoda bardzo dobrana. Wesele minęło mi strasznie szybko! Bawiłam się bardzo dobrze, a nogi mnie nawet bardzo nie bolały, mimo, że nie miałam zbyt wygodnych butów. Jest tylko jedno ale… Za dużo wypiłam. Nie zatrułam się ani nic z tych rzeczy. Po prostu takie głupoty gadałam, ze chwilami żałuję, że wszystko pamiętam. Jak się za dużo napiję, to się robię strasznie ekhm jak to określić… milutka :) Wszystkich kocham. A właściwie to jest tak, że mówię wtedy to co myślę, a ponieważ bardzo dobrze czuję się w rodzinie Franka to latałam do wszystkich i im opowiadałam jak to bardzo ich lubię. Najpierw mówiłam Frankowi, że jego kuzynka Kasia tak ślicznie wygląda (właśnie panna młoda) i że jest taka fajna i że tak ją lubię, a właściwie to ją kocham i muszę jej to powiedzieć. Franek chciał mnie powstrzymać, ale gdzie tam… Na szczęście Kasia nie popatrzyła na mnie jak na idiotkę, ale również przyznała, że od początku mnie polubiła. Babci Franka opowiadałam, jak to będzie się fajnie bawić na naszym weselu z… moim dziadkiem. Ratunkuuu!!! Ja to naprawdę powiedziałam. Ale to jeszcze nic! Z mamą Franka zaczęłam gadać i się zapytałam czy mogę mówić do niej Pani Mamo!!!!! AAAAaaa! Pozwoliła, nie wiem czy się odważę tak do niej powiedzieć, ale na potrzeby bloga – jak znalazł :P Więc jak będzie o Pani Mamie to właśnie o niej. Ale to też jeszcze nic. Rozmawiałam z nią i zaczęłam mówić, że my to nie będziemy darły kotów w przyszłości i będziemy dobrą synową i teściową… Potem poszłam do kibelka i zrobiło mi się trochę słabo. Nie było mi niedobrze ani nie kręciło mi się w głowie, ale strasznie zmęczona się zrobiłam i bałam się, ze jak usiądę przy stoliku to zasnę. Nie było mnie jakieś pół godziny i Pani Mama przyszła zapytać jak się czuję. Wzięła mnie na zewnątrz, Pan Tata przyniósł mi herbatę (walczył o nią jak lew, bo nie chcieli mu dać – „ale teraz wydajemy barszcz a nie herbatę”) a my tak siedziałyśmy i gadałyśmy o różnych rzeczach, namawiałam ją żeby rzuciła palenie, pytałam czy nie smutno jej że nie ma córeczki, przyznała że czasami, no to ja jej, że jak jej będzie smutno to ma zadzwonić i sobie gdzieś pójdziemy… No to się spoufaliłam… Jak wracaliśmy to namówili mnie, żebym poszła do nich spać. Pani Mama dała mi swoją koszulę nocną i poszliśmy spać. A rano kac moralny taki, że masakra!!! Jak sobie przypominałam wszystko to normalnie się chciałam pod ziemię zapaść. Poszłam na chwilę do siebie, ale zaraz wróciłam na obiad do Franka. Powiedział, że jak mnie nie było, to jego mama powiedziała, że jestem fajna… Może jednak AŻ TAK się nie wygłupiłam. Ale kurczę tak to jest jak się pije. Mimo, że nie byłam jakoś bardzo pijana, to język mi się rozwiązał aż za bardzo i tak się spoufaliłam ze wszystkimi. Dorota stwierdziła, że widocznie mogłam sobie na to pozwolić. No może… Ehhh. Już dzisiaj jest lepiej, może za parę dni przestanę się czerwienić jak będę myśleć o weselu.
Ale ogólnie to fajnie było.

czwartek, 11 września 2008

Nieproszeni goście na obiadku

Stoczyłyśmy dzisiaj z Dorotą bardzo intensywną walkę w kuchni. Z molami! Coś strasznego było tego pełno! U nas w mieszkaniu zawsze było trochę moli. Od ponad czterech lat jak tu mieszkamy zawsze latały jakieś pojedyncze „egzemplarze”. Prawdę mówiąc przestałyśmy zwracać na nie uwagę.  Jak jeszcze kiedyś mieszkała z nami Ola miała obsesję na tym punkcie, nawet pamiętam jak kiedyś spędziła całą noc (!!!) siedząc z odkurzaczem w ręce i polując na te mole. Strasznie się ich bała. Ale jak się wyprowadziła dwa lata temu to naprawdę olałyśmy sprawę. Jakby to były pająki, których boję się strasznie, na pewno żaden by się nie ostał, ale moli się nie boję. Więc jak jakiś latał – to sobie latał. Ostatnio było ich trochę więcej, ale stwierdziłam, że zimno się robi na dworze, to wleciały do domu. A przedwczoraj rano się obudziłam i zobaczyłam, ze po suficie pełza jakaś biała glizda. Trochę mnie obrzydziła, ale ją zabiłam i po sprawie. A potem weszłam do kuchni a tu druga taka. To już mnie zdziwiło, ale w zasadzie nie wiedziałam co to za robal, wiedziałam tylko, że to prawdopodobnie jakieś larwy. Dopiero jak przyjechała Dorota, powiedziała mi, że tak wyglądają larwy moli jedzeniowych. Zastanawiałyśmy się skąd się mogły tu wziąć, ale jest wiele tematów, które są bardziej interesujące niż mole :) Więc szybko o nich zapomniałyśmy.
A dzisiaj przyszłam do domu potwornie głodna. Zajrzałam do szafki, żeby zobaczyć, co mogłabym zjeść a stamtąd wyleciało kilka moli… Zaniepokoiło mnie to, zawołałam Dorotę i zaczęłyśmy wyciągać wszystko z szafki. A tam masakra! Pełno tych latających stworów i jeszcze więcej białych robali w ryżu, mące… Ohydne to było… Wywaliłyśmy wszystko co tam było, poodkurzałyśmy każdy możliwy kącik, umyłyśmy wszystko a ciągle jeszcze te białe robactwo się gdzieś pojawiało. W końcu jednak chyba pozbyłyśmy się wszystkiego… Mamy przynajmniej taką nadzieję :)
Ale nie wiem jak się zalęgło to dziadostwo! Najpierw w lipcu Franek wysprzątał nam całe mieszkanie, łącznie  z szafkami w kuchni. No i jakiś miesiąc temu, posprzątaliśmy po raz drugi – zresztą pisałam o tym w poście fochy, doły i sprzątanie :) wyciągnęłam wszystko z tej szafki wtedy i wyrzuciłam część rzeczy. Było czyściutko a one i tak się zalęgły… Fuj! Ale jak już wspominałam – dobrze, że to nie pająki, bo chyba bym się wyniosła w minutę. A tak chociaż trochę śmiesznie było – na przykład jak Dorota poświęciła swojego kapcia i zaczęła wybijać nim na ślepo dorosłe osobniki. Na larwy poświęciłyśmy całą rolkę papieru toaletowego. Może okoliczności niezbyt zabawne, ale naprawdę się uśmiałyśmy. A przy okazji po raz kolejny wysprzątałyśmy kuchnię a błysk. Ale jakby nie było, mole zeżarły mi obiad. Więc po dwóch godzinach sprzątania wybrałyśmy się do sklepu – po kolację właściwie a nie po obiad. A skończyło się na tym, że kupiłyśmy po browarku i po drinku z  Biedronki ( Izzy – piłyście? – pycha:)) i tak odreagowałyśmy naszą walkę z insektami.
Wybaczcie ten jakże mało wdzięczny temat, ale cóż – tak właśnie spędziłam dzisiejsze popołudnie:) Ściemniać nie będę. Pozdrawiam serdecznie i idę spać. Oby mi się żaden robal nie przyśnił :)

wtorek, 9 września 2008

Wspólne mieszkanie, separacja i próbne oświadczyny

Brakuje mi czasu. Kurczę pranie czeka już od tygodnia, jeszcze trochę a nie będę miała się w co ubrać. Jakimś cudem udało mi się w niedzielę nastawić białe a tu jeszcze kolorowe mnie czeka i zwyczajnie nie ma kiedy! No bo kiedy jak wychodzę z domu o siódmej a wracam po dwudziestej pierwszej?? W zlewie naczynia jeszcze z wczorajszej kolacji… A byłyby i ze śniadania, gdyby nie to, że wczoraj Franek pozmywał.
Wczoraj byłam w pracy do dziewiętnastej a potem poszłam od razu na aqua aerobik. Kurczę, zapomniałam jakie to fajne :) Super się zrelaksowałam. Ale wróciłam do domu, wykąpałam się i od razu do spania. A dzisiaj od razu po pracy umówiłam się z Alą i hiszpańską Anią na babskie popołudnie. A z popołudnia zrobił się wieczór i dopiero pół godziny temu wróciłam do domu. Całymi dniami mnie nie ma w domu. I czemu ja płacę za to mieszkanie? :) Ja tu tylko śpię. A tak apropos mieszkania to właśnie byłyśmy u Ali. Razem z R. wynajęli niedawno nowe mieszkanko w bardzo korzystnej cenie i w świetnym stanie. Ehhh, ale ma dobrze, aż mi się trochę zamarzył taki kącik do urządzania samemu. Chociaż i tak wynajęte to nie to samo, ale jednak razem sobie wynajmują i to już coś. Ale nas jeszcze przez dłuższy czas nie będzie stać na to, żeby wynająć razem mieszkanie. Zresztą wolałabym już wziąć kredyt i spłacać go niż płacić komuś za wynajem. A z drugiej strony… No nie ma szans, że niby miałabym nie mieszkać z Dorotą??? Wolne żarty :)
Tak szczerze, to sobie nie wyobrażam jak to będzie. Na razie jakoś się żyje z dnia na dzień. I zajefajnie mi z tym :) Kiedyś trzeba będzie się ustatkować, ale jeszcze nie wiem kiedy. A jeśli chodzi o mieszkanie z Frankiem to może być ciężko, bo właśnie ostatnio kategorycznie zarządziłam separację w łóżku i przy stole. Zabrzmiało groźnie, ale okazało się śmieszne :) Ale napiszę o tym następnym razem, bo zbliża się moja godzina spania.
Jutro czeka mnie rozmowa z lektorem. Kurczaczek, nie gadałam po hiszpańsku trzy miesiące, chyba już nic nie pamiętam a zależy mi, żeby na kurs egzaminacyjny się załapać. Trzymajcie kciuki.
A na koniec jeszcze o Franku. Zadzwonił dziś do mnie do pracy, tak sobie rozmawiamy o byle czym, jakieś tam błahostki i w końcu mówię do niego:
- Muszę kończyć, bo coś nam się ruch w biurze robi. Pogadamy później.
- Dobra, tylko chciałem jeszcze o coś zapytać.
- ??
- Wyjdziesz za mnie?
Na co ja się roześmiałam i zapytałam „a co cię tak naszło?”, powiedział: „A tak sobie myślałem.” On tak lubi czasem wyskoczyć z takim tekstem. Nie wiem może ćwiczy przed prawdziwymi oświadczynami. Ale tak sobie myślę, że on kiedyś będzie serio mówił a ja się roześmieję i znowu nie uwierzę ;)

niedziela, 7 września 2008

Powiedzmy, że przewietrzona :)

Niestety jeden z ostatnich beztroskich weekendów się zakończył. Za miesiąc zaczynają się już zajęcia na mojej uczelni, w pozostałe weekendy będę pewnie jeździć do domu. Nie we wszystkie, ale pewnie w większość. Za tydzień wesele, za dwa znowu i to aż w Jastrzębiu Zdroju, więc mam nadzieję wyszaleć się trochę w ostatni weekend września :)
Weekend zaczęłam dość późno, bo strasznie długo siedziałam w pracy – od 8.30 do 19.30. Jak przyjechałam, przyszedł Franek i zarządził wyjście z domu. Pojechaliśmy do kina. W sobotę on poszedł do pracy. Ja byłam umówiona z koleżankami. Fajne spotkanie to było.. Jak za starych dobrych czasów studenckich… Nie żebym teraz nie studiowała, ale jednak nie ta ekipa, nie te problemy… Trochę się powygłupiałyśmy, trochę powspominałyśmy, trochę pogadałyśmy o teraźniejszości. Każda już teraz ma swoje sprawy – jak to zawsze w życiu bywa. Ale przynajmniej rozmawia nam się tak samo jak zawsze – nie ma takiej głupiej sztuczności i braku tematu do rozmów. We wtorek ciąg dalszy spotkania. Co prawda w trochę zmienionym składzie, ale też w babskim towarzystwie.
Po południu wybrałam się na spacer, który zakończył się tournee po sklepach :) Nie lubię za bardzo zakupów, ale jest parę ciuchów, które musiałabym kupić :/ A kasy niestety nie ma za dużo. Ale tych ubrań też wcale tak dużo dla siebie nie widziałam.
A najprzyjemniej było dzisiaj:) Franek rano wybył, a ja z jego mamą pojechałam na działkę jego rodziców. Chłodno trochę było, ale nie padało, a otem nawet się rozjaśniło. Było przyjemnie. Zjadłyśmy ciasto, wypiłyśmy ciepłą herbatkę i obgadałyśmy całą rodzinę – moją i jej hihi :) Po południu przyjechał Franek ze swoim tatą i było jeszcze przyjemniej :) Zjedliśmy obiad, a potem graliśmy w kości i nieźle się przy tym uśmialiśmy. Wesoło było. I byłoby jeszcze weselej, ale jak zaszło słońce zrobiło się zimno i stwierdziliśmy, że czas wracać. Ehhh… Więcej takich przyjemnych, beztroskich dni… Przewietrzyłam się za wszystkie czasy.
Jutro pośpię trochę dłużej, bo R. zadzwonił do mnie, że chciałby coś rano przy kompie porobić i żebym na dziesiątą przyjechała. Spoko, tylko późno skończę :( Jakoś przeżyję. Miłych snów życzę wszystkim.

czwartek, 4 września 2008

Obecna :)

No cóż, przyznaję się, że w tym tygodniu zaniedbałam trochę świat blogowy :( Starałam się codziennie do Was zaglądać, ale ostatnio gorzej mi to szło. No, ale przecież tydzień jeszcze się nie skończył, ledwo połowa minęła, więc zdążę jeszcze wszystko nadrobić.
A co robiłam jak nie siedziałam z nosem w laptopie? Ano intensywnie załatwiałam różne sprawy. Zdążyłam zapisać się na aqua aerobik, popytać o kursy z hiszpańskiego, rozwiązać test diagnostyczny, umówić się na rozmowę z lektorem i załatwić przegląd techniczny samochodu, bo mi się dowód rejestracyjny zdeaktualizował.
A poza tym przez te trzy dni mój dzień wyglądał dokładnie tak samo. Wstawałam przed siódmą, pracowałam, wracałam z roboty, załatwiałam różne sprawy. Po przyjściu do domu jadłam obiad i czekałam aż mi się sadełko zawiąże czytając książkę :) A koło osiemnastej wychodziłyśmy z Dorotą na długi spacer wzdłuż Warty, wracałyśmy na „Na Wspólnej” i W-11. A potem na przykład You can dance i piwko :) Może i nic specjalnego, ale podobają mi się takie dni. Lubię spacery i takie odmóżdżanie się przed telewizorem. Ale jutro Dorota wyjeżdża do domu i nie przyjedzie aż do rozpoczęcia roku akademickiego. No trudno.
Może trochę Franka brakuje w tym opowiadaniu, ale tak się składa, ze nie widziałam się z nim od poniedziałku. Jak jest Dorota, to nie śpi u mnie. We wtorek poszedł do babci, wczoraj był w pracy a potem mieli jakąś imprezę pracowniczą, dzisiaj ja wróciłam z roboty a on poszedł na nockę, więc nie było okazji, żeby się zobaczyć. Ale we wtorek jak do mnie zadzwonił, to tak się trochę nie dogadaliśmy i trochę nerwowo między nami się znowu zrobiło. Więc może i dobrze, że się rzadziej widzieliśmy. Ale dzwonił dzisiaj parę razy i chyba dojdziemy do porozumienia.
Wiem, często się kłócimy ostatnio… Ale tak naprawdę cały czas o to samo. A przede wszystkim mamy takie same charaktery – jesteśmy strasznie impulsywni. Mieszanka wybuchowa…
No ciekawe czy jutro dojdziemy do porozumienia. Pozdrawiam wszystkich!

poniedziałek, 1 września 2008

1 września

1 września, koniec wakacji. Tak mi się przez dwanaście lat kojarzył ten dzień. Różne miałam odczucia tego dnia, ale w jakąś szczególną depresję nie popadałam nigdy. Wiadomo, że trochę szkoda było tego wolnego czasu i lata, ale z drugiej strony, wiedziałam, że jest to okazja, żeby spotkać się ze znajomymi ze szkoły. A poza tym przez większość czasu lubiłam szkołę. Byłam dobrą uczennicą i raczej pilną. Więc byłam też trochę podekscytowana perspektywą nowego początku. Miałam nowe postanowienia, że będę się uczyć systematycznie od samego początku, że będę miała ładne zeszyty, podkreślone tematy i wpisane wszystkie daty. Jeśli chodzi o postanowienie pierwsze – raczej mi się to udawało. Gorzej było z tematami i datami :) Ale i tak muszę powiedzieć, że szło mi to całkiem nieźle. Dlatego jak przychodził kolejny 1 września, nie byłam zniechęcona zeszłoroczną porażką, ale raczej zmotywowana sukcesem i wymyślałam kolejne postanowienia. Ten dzień zawsze był końcem i początkiem jakiegoś nowego etapu w moim życiu. Jak teraz coś wspominam, to zawsze odnoszę to w czasie to tego, w której klasie akurat byłam. Aż zdałam maturę i 1 września 2004 kojarzy mi się z przedłużonymi wakacjami :) Większość ludzi w moim mieście zaczynała szkołę, łącznie z moją siostrą a ja mogłam zostawać w łóżku pogrążona w błogim śnie. Mój pies też się szybko w tym połapał i od razu po rannym spacerze przychodził do mnie i ładował mi się do łóżka i tak razem spaliśmy sobie do dziesiątej :) Potem wychodziliśmy na spacer na działkę i tam spędzaliśmy kilka godzin, ja czytając książkę, a Roki przyglądając się przechodzącym nieopodal ludziom :) Tak mi się właśnie kojarzy tamten wrzesień. Najlepszy wrzesień w moim życiu :) Rok później we wrześniu miałam już praktyki. I tak naprawdę wtedy pożegnałam się z wakacjami. Bo to były ostatnie moje prawdziwe wakacje. Chociaż jeszcze o tym nie wiedziałam. Rok później pracowałam przez całe lato, a we wrześniu przyszedł czas na przygotowywanie się na podróż do Hiszpanii. Ostatnie formalności, umowy, wyprowadzka z mieszkania, pożegnanie z Frankiem. I wyjazd.
I w końcu wrzesień ubiegłego roku, kiedy to zaczęłam już na dobre pracować. Nie jak dotychczas popołudniami, ale normalnie w systemie ośmio- (lub więcej:) -godzinnym.
Dzisiaj znowu mamy 1 września i nie szykuje się tym razem żadna rewolucja ani zmiana w moim życiu. Wygląda na to, ze wszystko będzie po staremu. A jednak i tak, jak za dawnych czasów, czuję takie lekkie podekscytowanie. Wrzesień kojarzy mi się również z początkiem jesieni, a lubię wczesną jesień. Oczywiście taką słoneczną. Może być nawet chłodna, byleby nie padało. W sobotę, kiedy wybrałam się na ten spacer już czułam tą jesień w powietrzu. Nawet nie chodziło o pogodę, ale po prostu czułam w powietrzu tę unoszącą się świadomość wszystkich ludzi, że oto mamy koniec lata. Być może się mylę, ale chyba wiele osób jakoś to odczuwa. Nawet kiedy już od dawna pracują i nie mają wakacji w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale mają dzieci w wieku szkolnym, znajomych, widzą na ulicach poubierane na galowo dzieci i młodzież. Jednak chyba coś w tym jest, że nadchodzi taki… hehe syndrom pierwszego września. Może nie każdy to czuję, ale myślę, że sporo osób.
Dla mnie jest to jednak miły dzień. A poza tym jakby nie było, to jednak mam jeszcze wakacje, bo studia zaczynam dopiero w październiku :)
A tak na koniec… Cieszę się, że nie urodziłam się sześćdziesiąt lat wcześniej i 1 września kojarzy mi się z samymi miłymi rzeczami, jak spotkania ze znajomymi, czystym dziennikiem, początkiem jesieni i dźwiękiem dzwonka szkolnego a nie syreny alarmowej zwiastującej początek wojny…