*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 30 maja 2008

Trudna sztuka kłócenia się

Można powiedzieć, że nasz związek osiągnął  wyższy poziom. Wnioskuję to ze sposobu w jaki przebiegła nasza wczorajsza kłótnia. Oboje jesteśmy strasznie impulsywni i nerwowi. Jak się zaczynamy wściekać, to jest naprawdę niebezpiecznie (raz szkło już poleciało – spodeczki co prawda, ale zawsze:). Standardem było, że któreś z nas miało focha i atmosfera robiła się gęsta. Potem ja coś powiedziałam albo się popłakałam, Franek wściekły wychodził i nie chciał ze mną gadać. Ja zostawałam wściekła, że mnie zostawił i ryczałam jeszcze bardziej, on się wściekał, że ja ryczę i takie tam. Mnie zawsze najbardziej wkurza, że on od razu wychodzi zamiast wyjaśnić, a ja wtedy siedzę i jeszcze bardziej się nakręcam.
A wczoraj zaczęło się od tego, że chciałam przygotować obiad. Franek jest kucharzem i zawsze jak coś próbuję zrobić to się wtrąca. Tak też było wczoraj. Ja się wkurzyłam, że się wtrącił, on się wkurzył na mnie, ja miałam focha, że on ma focha :) W końcu obraził się i powiedział „rób sobie sama, ja nie będę jadł!” Normalnie już by sobie poszedł wściekły, ale usiadł w pokoju i starał się zabić mnie wzrokiem. Ja zła w kuchni, ale parę razy go zawołałam. W końcu przyszedł. Jeszcze byliśmy naburmuszeni, ale już powoli śmiesznie się robiło, a kiedy za karę chciałam mu do ust wcisnąć cały ząbek czosnku, to już nie wytrzymaliśmy i zaczęliśmy się śmiać. Sytuacja opanowana. Obyśmy się tak zawsze kłócili.
A wieczorem odbyliśmy na niepoważnie poważną rozmowę na temat naszej przyszłości. Wstępnie ślub za dwa lata. Chyba że się rozmyślimy :)

czwartek, 29 maja 2008

Dzienne kontra zaoczne

Skończyłam czwarty rok studiów. Zebrałam wszystkie wpisy, zdałam indeks. Koniec aż do października…Jeszcze mi się nigdy nie zdarzyło, żebym tak szybko miała wakacje – no może po maturze.
Wielu moich znajomych ma sesję dopiero przed sobą. Kiedy o tym myślę, z jednej strony jestem szczęśliwa, że ja w tym roku mam już to za sobą i że tak gładko poszło, z drugiej strony jest jakiś… żal? że może coś mnie ominęło. Może czuję się gorsza? Może mam obawy, że moje studia są mniej warte?
Przez trzy lata studiowałam dziennie. Na prywatnej uczelni. I nie miałam innego życia poza nauką. To było strasznie,siedziałam osiem godzin na uczelni, a kiedy wracałam, musiałam usiąść do książek i się przygotować do następnego kolokwium, zrobić prezentację, napisać pracę. Zastanawiałam się wtedy skąd się biorą te wszystkie opowieści o życiu studenckim, o imprezach, opuszczaniu zajęć… Ja nie miałam czasu nawet się porządnie wyspać! I tak było przez trzy lata. W zeszłym roku, poniekąd los zadecydował, że przeniosłam się na studia zaoczne na uczelni państwowej. Wreszcie odżyłam! Nie powiem, że zawsze było kolorowo. Siedziałam od ośmiu do dziesięciu godzin w pracy, a po powrocie bardzo często musiałam usiąść nad książkami. Na początku każdego miesiąca, kiedy musiałam siedzieć w pracy nawet od 8 do 20 moich przełożonych nie interesowało, że muszę jeszcze po powrocie do domu napisać esej, przygotować prezentację, nauczyć się słownictwa. A wykładowców nie interesowało, że przez cały tydzień siedziałam cały dzień w pracy i ledwo miałam siłę żeby się pouczyć. Ale z drugiej strony zjazd miałam co dwa tygodnie, miałam możliwość rozłożenia sobie nauki na ten czas i dzięki temu miałam czas, żeby wyjść na spacer, do kina czy na basen. Zauważyłam jedno –jestem szczęśliwsza. Częściej się uśmiecham, bo wcześniej po prostu nie miałam na to czasu. Wiele osób, które ze mną studiują narzeka, że nie mają teraz mobilizacji do nauki, że to nie to, co kiedyś, że teraz się nauczą a za chwilę zapominają… A ja uważam, że to jest kwestia osobowości. Ja chcę się uczyć i potrafię się zmobilizować do tego sama. Poza tym robię często więcej niż wymaga wykładowca – bo uczę się dla siebie. Na studiach dziennych nie miałam już czasu na to, żeby zrobić coś więcej.
Studenci dzienni nazywają zaocznych leserami i kombinatorami, którym nie chce się uczyć. Zaoczni traktują dziennych jak leniów i darmozjadów, którzy są nadal na utrzymaniu rodziców. A tymczasem punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Nie można powiedzieć, że jedne studia są gorsze od drugich. Jak ktoś będzie się chciał uczyć, będzie się uczył zarówno na studiach dziennych, jak i na zaocznych. Jak komuś się nie chce, to będzie kombinował jednakowo, obojętnie gdzie i czego by nie studiował.
Każdy musi dopasować studia do swojej osobowości, swojego stylu życia i sytuacji życiowej. Ja cieszę się, że miałam okazję przez trzy lata zobaczyć na jak wiele mnie stać i jak wiele potrafię osiągnąć swoją ciężką pracą. Nauczyłam się naprawdę dużo i ta wiedza procentuje. Teraz cieszę się, że nadal mogę się uczyć, ale jednocześnie zdobywając doświadczenie zawodowe. Widocznie potrzebowałam jakiejś odmiany. I chyba najważniejsze, że czuję się szczęśliwa i, że mam poczucie, że życie układa mi się na razie tak jak bym chciała.

poniedziałek, 26 maja 2008

Dieta cud? Nie, dziękuję

Zainspirowana wpisem NoAngel „Być szczupłym – trzeba potrafić!” postanowiłam napisać to i owo  na temat odchudzania.

Temat dla mnie bardzo aktualny, bo od trzech tygodni jestem na diecie. Dlaczego? Bo lubię siebie i chcę, żeby tak pozostało. Nie napiszę, że akceptuję siebie w pełni, bo wtedy chyba nie chciałabym nic zmieniać prawda? W każdym razie, jestem zadowolona ze swojego wyglądu. Jest parę rzeczy, jak na przykład moje nogi, które mi się we mnie wyjątkowo podobają. Ale przyszła wiosna i kiedy musiałam ubrać się w bardziej obcisłe koszulki nie podobało mi się moje odbicie w lustrze. Powód? Talia. Po boczkach porobiły mi się wałeczki , a kiedy stanęłam bokiem do lustra, to jakieś takie duże to brzucho miałam… Zaczęłam źle się czuć w swojej skórze. Chciałam sobie kupić coś ładnego, w te wakacje czekają mnie aż trzy wesela, ale niestety nieładnie wyglądam w sukienkach z takim brzuszkiem.

Jem niedużo, ale moje zwyczaje żywieniowe… hmmm. Bez śniadania z domu  raczej nie wychodzę, ale coraz częściej zdarzało się, że rano stwierdzałam, że lodówka pusta, więc zjadałam jogurt, gorący kubek, a jak już wyjątkowa bieda była, to tylko herbatka z cukrem i cytrynką. Potem nadal bez planu, wyskakiwałam z pracy, żeby na drugie śniadanie kupić batonika, a kiedy wracałam do domu byłam tak głodna, że kupowałam byle co – byle dało się szybko przygotować. Przeważnie była to mrożona pizza albo zupka chińska. Niezbyt mądrze co? A od obiadu do śniadania już nic nie jadłam, po prostu nie byłam głodna. I jeszcze jedno, pracuję jako księgowa. W restauracji :) Przysługują nam obiady, a porcje mamy naprawdę obfite. Dwa razy w tygodniu frytki i smażone mięsko z sosikiem nie robią dobrze na figurę:) Sportu żadnego nie uprawiam, ale chodzę regularnie na aerobic, basen, rolki, mimo to, stwierdziłam, że jednak powinnam ważyć parę kilo mniej.

Mój pomysł na dietę – skromne posiłki pięć razy dziennie, co trzy godziny i ograniczona ilość kalorii. Zamieniłam słodycze na owoce i warzywa, jasne pieczywo na razowe, a przede wszystkim jestem świadoma tego co jem i w jakich ilościach, i planuję posiłki na cały dzień, więc nie mam już nagłych ataków głodu, podczas których rzucam się na fast foody:) Poza tym codziennie ćwiczę przez 20 minut mięśnie brzucha. Nadal chodzę na aerobic i basen. Kiedy nie spieszy mi się za bardzo, rezygnuję z tramwaju i idę na piechotę.  Zdarza się czasem, że zjem coś „niedozwolonego” – na przykład tydzień temu moja siostra miała urodziny, zjadłam kawałek tortu, ostatnio pozwoliłam sobie na kawałek pizzy. Obie rzeczy odpokutowałam:) za pierwszym razem pojechałam na wycieczkę rowerową, za drugim poszłam na basen. Schudłam już 2,5 kilo. Brzuszek mi spadł i jestem naprawdę zadowolona. Ale dietę utrzymuję, bo mi się podoba:) Dobrze się czuję, zdrowo się odżywiam, żyję aktywnie. Jeszcze może 2 kilo, a później zwiększę ilość kalorii i będę się starała po prostu utrzymać wagę.

Jestem przeciwniczką wszelkich diet cud, oraz głodówek. Uważam, że nie tylko szkodzą one zdrowiu, ale także ich efekty nie utrzymują się długo. Ile czasu można wytrzymać wszystkiego sobie odmawiając?? A tymczasem ja jem prawie wszystko, tyle że w mniejszych ilościach. Każdemu, kto chciałby zacząć dietę proponuję:

1.       Przez parę dni notować, co się je i w jakich ilościach, a potem przeliczyć to na kalorie – w Internecie można znaleźć bardzo dużo tabeli kalorycznych.

2.       Sprawdzić, ile kalorii potrzebuje nasz organizm (również można sprawdzić to w Internecie)

3.       Aby schudnąć 1 kg, należy spalić 7000 kalorii. Od ilości kalorii, które potrzebujemy, odjąć tyle aby spalić te 7000. Najlepiej dać sobie na to od tygodnia do dwóch i obliczyć ile kalorii powinniśmy dziennie spalać.

4.       Rozplanować sobie na każdy dzień pięć posiłków o określonej ilości kalorii.

5.       Zacząć żyć aktywnie, nawet piętnaście minut gimnastyki dziennie potrafi zdziałać cuda – naprawdę!! Wiem po sobie.

6.       Kiedy już się zrzuci parę kilo, należy dalej stosować się do diety, z tym że ilość kalorii dostarczana organizmowi powinna być odpowiednia dla naszego wieku, płci i wykonywanej pracy. 

To dieta dla osób cierpliwych. Liczenie kalorii naprawdę może być czasochłonne. Ale ja cierpię na tak zwane zboczenie zawodowe:), lubię liczyć. Na efekty trzeba trochę poczekać, ale ja wolę stracić kilogram w dwa tygodnie, niż cztery w jeden, a kiedy zakończę dietę przytyć 8 :)

Dziewczyny, naprawdę można ładnie wyglądać i świetnie się czuć we własnym ciele! Każdy ma gorsze etapy, kiedy chciałby coś w sobie zmienić, ale to jest naprawdę do zrobienia, trzeba tylko trochę wytrwałości i konsekwencji!

niedziela, 25 maja 2008

Najlepsze scenariusze pisze życie?

Wczoraj naszła mnie taka refleksja, że czas się dla mnie zatrzymał dwa lata temu…  Zawsze miałam jakąś wizję przed sobą – widziałam mniej więcej swoją przyszłość, wiedziałam co będę robić – tak mniej więcej chociaż. A od dwóch lat – zero planu. Życie jakoś samo mi się układa. A najlepsze jest to, że jak się ktoś mnie pyta ile mam lat, to odpowiadam, autentycznie w to wierząc, że 21!! I dopiero po chwili sobie liczę, że przecież ja jestem rocznik 85…
Jak się lepiej żyje? Z planem czy bez? Kto więcej osiągnie – Ci, którzy konsekwentnie realizują swoje założenia, czy osoby wyznające zasadę Carpe Diem, nie wahające się ryzykować, kiedy z zakrętu wyłania się okazja do tego, aby zmienić swoje życie o 180 stopni?
Dwa lata temu byłam na drugim roku studiów, przede mną była sesja, potem beztroskie wakacje. Ale wszystko się zmieniło w maju, kiedy okazało się, że jadę do Hiszpanii na stypendium. Żal było mi zostawiać mieszkanko i moją współlokatorkę, więc postanowiłam, że sobie je zaklepię – właściciele byli wspaniałomyślni i miałam płacić nawet nie połowę raty miesięcznej. Ale zarobić musiałam na to mieszkanko, więc poszłam do pracy, nie pojechałam na wakacje do domu. I poznałam Franka, który wcale Frankiem nie jest, ale ponieważ tak mi się przedstawił, to tak już zostało;) Mieszkaliśmy dwa lata naprzeciwko siebie, ale ani on mnie, ani ja jego nie kojarzyłam. Widocznie było nam pisane poznać się właśnie 17 lipca 2006 roku :) We wrześniu wyjechałam do Hiszpanii, ale nasz związek przetrwał półroczną rozłąkę i jesteśmy razem do dziś. Po powrocie okazało się,  że na uczelni nie jest wcale tak różowo, i cały semestr musiałam pisać pracę licencjacką, uczyć się na bieżąco do egzaminów i jeszcze sama nadrobić cały pierwszy semestr… I tu znowu wtrąciło mi się życie i pierwszy raz nie zdałam egzaminu. To spowodowało, że obrona przeniosła mi się na wrzesień, a więc nie mogłam snuć żadnych planów w związku z moją magisterką. Kiedy patrzyłam w przyszłość widziałam tylko czarną plamę  - wiedziałam że muszę się obronić, a co dalej? I problem sam mi się rozwiązał, bo przez cały ten czas studiów dziennych pracowałam popołudniami, na wakacje również, a w sierpniu zaproponowano mi, no niezupełnie etat, bo ze względu na to że jestem studentką, mam umowę zlecenie, ale chodziło o to, że miałam chodzić do pracy nie od 16 do 19, tylko normalnie od 8 do 16. Postanowiłam, że magisterkę zrobię zaocznie i pójdę do pracy.
I w ten właśnie sposób, życie samo napisało dla mnie scenariusz. Nie jest mi z tym źle, daję się porwać prądowi i płynę wraz z nim. Oczywiście wiem, że chcę skończyć studia, założyć rodzinę, ale na razie to żadne konkrety. Pracuję jako księgowa i jest mi z tym dobrze, chyba jestem powołana do cyferek:) Ale studiuję coś z zupełnie innej beczki. Co zrobię jak już będę miała trzy magiczne literki przed nazwiskiem? Zmienię pracę na jakąś związaną bardziej z moim zawodem? A może jakieś studia podyplomowe?  Z Frankiem jest raz lepiej, raz gorzej, ale raczej oboje nie widzimy innej opcji, jak tą że będziemy razem. Na razie czekam jakie niespodzianki przyniesie mi życie, a  jak będzie zbyt leniwie się do tego zabierało, na pewno zadziałam:)
No więc jak to jest z tym życiem bez planu? A może to lenistwo? Bo się człowiekowi nie chce zastanowić nad tym, co chce dalej robić?
Wiem jedno – jestem szczęśliwa. Na razie życie jest dla mnie łaskawe… Widocznie stwierdziło, że ma dla mnie ciekawsze propozycje, od tych, które sama sobie mogłam zaoferować.

wtorek, 20 maja 2008

Rozbrojona

Zniszczyłam sobie kurtkę :( Ukochaną. Ale wyglądało na to, że może jeszcze da się ją uratować, więc postanowiłam udać się z tym problemem do krawcowej. Franuś powiedział, że pojedzie ze mną – w poniedziałek miał przyjechać po mnie do pracy o 17 i załatwilibyśmy wszystko tak, że na 18 zdążyłby do pracy.

W poniedziałek rano wymyśliłam, że nie ma sensu jechać do mnie do domu i dopiero na miasto, tylko od razu Franek mi tą kurtkę przywiezie. Dzwonię i mówię, że idę do pracy i po drodze wstąpię i zostawię kurtkę u niego. Tak też zrobiłam.

Ale sprawy się nieco skomplikowały i po pierwsze ja byłam dłużej w pracy a po drugie Franek nie miał samochodu. Zadzwonił do mnie po 18:

 - No to kiedy pójdziemy do tej krawcowej?

 - Jutro.

 - Jak jutro? Przecież pracujesz do 18, o tej godzinie już nic nie załatwimy.

 - No to pójdziesz sama.

 - Nie pójdę sama, bo kurtka jest u Ciebie.

Dzwonię dwie godziny później:

 - Na którą idziesz jutro do pracy?

 - Na 10.

 - To przed pracą przyjedź do mnie do pracy i dasz mi tą kurtkę. Koło mojej pracy jest krawcowa, tam pójdziemy. I jeszcze książkę mi przywieź, bo mam po południu hiszpański i będzie mi potrzebna.

 - Ok.

Następne dwie godziny później:

 - To ja jutro przyjadę i przywiozę ci do pracy książkę.

 - No dobra. I kurtkę.

 - Kurtkę? To ona jest u mnie?

 - No przecież rano specjalnie po to u Ciebie byłam!! I dlatego nie mogę iść sama!!

 - Aha, no tak. No to ja będę o 9.30. Obudź mnie o 8.30.

 - Nie za późno? Zdążysz?

 - Tak, na pewno zdążę.

Dzisiaj godzina 8:30. Dzwonię:

 - No to już wstawaj. I pamiętaj co masz zabrać.

 - No już wstaję. Ale właściwie do czego ja ci jestem potrzebny??

 - (!!!) Bo masz moją kurtkę!! I pamiętaj o..

 - Aha.. Dobra, dobra, pamiętam.

9:30. Dzwoni On:

 - No to ja już jadę wyjdź na ulicę Ratajczaka to ci podam reklamówkę.

 - Ja jestem w pracy, nie mogę iść tak daleko. Przyjdź tu, krawcowa jest naprzeciwko.

 - Jak to?? To mam do ciebie pod pracę jechać?? To trzeba było mnie obudzić wcześniej!!!

Zagotowało się we mnie.. Ale jeszcze nic nie powiedziałam. Pomyślałam, że poczekam aż przyjedzie. Przyjechał. Wyszłam przed budynek. Wręczył mi kurtkę.

 - A książka?

 - Jaka książka???

Nie no to już mnie dobiło. Wygarnęłam mu co myślę o jego stopniu skupienia na tym co mówię. Jednym słowem, ze nie podoba mi się, iż jednym uchem wpuszcza a drugim wypuszcza… Tupnęłam nogą i odwróciłam się. Rozbroił mnie jednym zdaniem:

 - I tak cię kocham. :)

No dobra. Następnym razem powtórzę więcej razy…

poniedziałek, 19 maja 2008

Nie ma jak u mamy

Ale cudownie odpoczęłam sobie w ten weekend. Pojechałam do domu. A na dodatek pojechał ze mną Franek. Rzadko się to zdarza niestety nad czym ubolewam bardzo:( Tak ciężko nam się zgrać z weekendami, że masakra. Zawsze któreś jest zajęte, albo praca, albo studia, albo jeszcze coś innego. Aha, albo mecz – bo już raz się zdarzyło, że obiecał mi że pojedzie, ja już zadzwoniłam do domu, uprzedziłam mamę, a potem on sobie nagle przypomniał, że przecież Lech z Legią gra i on NIE MOŻE sobie odpuścić tego widowiska.
Ale wreszcie udało się nam razem wyjechać i było naprawdę super. Nawet pogoda dopisała, mimo że miało być pochmurno i nawet deszcze zapowiadali. A sobota piękna była. Najpierw pojechaliśmy do biblioteki skąd przyniosłam sobie trzy świeżutkie książki.. To nic, że jeszcze trzy czekają na półce… A popołudniu zrobiliśmy sobie wycieczkę rowerową – jak znalazł dla mojej dietki :) Pogoda była naprawdę śliczna, nawet w pewnym momencie Franuś skomentował, że czuje się jakby jechał do nieba:) Po obu stronach szosy żółciutki rzepak a na wprost było tylko błękitne niebo. No cudnie, żałuję że aparatu nie miałam ze sobą. Wróciliśmy po dwóch godzinach, zmęczeni strasznie, ale zadowoleni.
Niedziela już niestety nie była taka piękna, padało od samego rana. No i już o drugiej musieliśmy wracać:( Strasznie szybko nam minął ten weekend. Cztery godziny w pociągu i szara rzeczywistość niestety. Jutro znowu praca.

czwartek, 1 maja 2008

Kto jest Twoim przyjacielem?

Dostałam maila od koleżanki, która jest w Hiszpanii. Dość długo nie miałyśmy ze sobą kontaktu. Nie pisała do mnie, ja tylko raz coś tam na gg do niej napisałam, i chociaż nosiłam się z zamiarem wysłania maila, jakoś nie doszło to do skutku.I po tej dłuższej chwili bez kontaktu, dostałam od niej krótkiego maila. Napisała, że jest jej źle, że zerwał z nią chłopak, że strasznie tęskni za domem…
Ucieszył mnie ten mail. Broń Boże nie dlatego, ze jest jej źle! Po prostu ucieszyło mnie, że nie odzywała się tyle czasu, ale kiedy jest smutna, kiedy coś złego dzieje się w jej życiu postanowiła napisać do mnie. Ktoś może miałby za złe, że jak było dobrze, to nie pamiętała, że ma koleżankę, a jak tylko coś się posypało, od razu gorzkie żale…

Ale to nie jest tak. Dla mnie jest ważne właśnie to, że w chwili kiedy jest jej źle, pisze właśnie do mnie. Kiedy mi jest smutno rozpaczliwie szukam kontaktu u drugiego człowieka. Żeby tylko się wygadać, wypłakać. Wiem, że ta osoba niewiele mi pomoże, ale jest jakoś lżej od razu.

To powiedzenie, że „jak trwoga to do Boga”… Czy nie ma tu analogii? Kiedy jest nam dobrze, nie zwracamy sie w modlitwie do Boga, często o Nim nie pamiętamy. Podobnie jest z niektórymi…. przyjaciółmi? Brakuje mi słowa.. Osobiście nie lubię słowa przyjaciel, ale niech już tak będzie. Są ludzie, o których przypominamy sobie wtedy, kiedy jest źle.

Ja tak wolę. Nie jest sztuką być przy kimś, kiedy jest kolorowo. Do zabawy zawsze się znajdzie wiele osób. Ja jednak uważam, że „nie ten kto z Tobą tańczy, nie ten kto z Tobą się śmieje, lecz ten kto z Tobą płacze jest Twoim przyjacielem.” I to działa w obie strony.